czwartek, 19 stycznia 2017

Co dalej z Żywią i jej bandą? - wiedźmowatego opowiadanka ciąg dalszy

Jechaliśmy już trzy dni.
Złodziejaszka jak nie było wcześniej, tak i nie było w tamtej chwili. Teoretycznie zadanie mieliśmy ułatwione dzięki pewnemu „tajemnemu” kamieniowi podarowanemu nam przez kadrę nauczycielską przed wyjazdem, ale „artefakt” zepsuł się już drugiego dnia.
Dobra rada: jeśli kiedykolwiek spotkacie na ulicy kogoś, kto będzie wam uparcie wciskał jakąś błyskotkę/kamyczek/pukiel włosów/część ciała jakiegoś bliżej nieznanego stworzenia (resztę możecie wpisywać do woli) o nadnaturalnych właściwościach, to odpuśćcie sobie i nic nie bierzcie. Nie warto. Serio.
Właściwie, to niewiele się działo przez ten cały czas. Wyścig z Bogdaszem, którym zamknęłam ostatnie opowiadanie, skończył się moją wygraną, za co mój przeciwnik był zmuszony do postu od swoich żarcików przez kolejną dobę. Nie pytajcie się, skąd taką karę mu wynalazłam. Po prostu to było pierwsze co przyszło mi do głowy i już. I kropka. Nie było dyskusji.
Jeszcze na dodatek poprzedniego dnia Brinette – jak każdy przyzwoity kujonek-chudzielec – okazała się niezwykle mało odporna na choroby. Głośne ataki mokrego kaszlu, katar z nosa i postępująca gorączka miały się okazać dopiero początkiem dość długiej listy nieciekawych objawów, ale o tym później.
Od samych początków choroby, Brinette postanowiła się zaopiekować Allija, która już od roku chyba wszystkim wciskała, że zamierza pójść na magomedycynę (jak można się domyślić, nie z dobrej woli, tylko dlatego, że zarobki duże). Półelfka najpierw zdiagnozowała u rudzielca jakąś chorobę, której nazwa w Starszej Mowie brzmiała bardzo skomplikowanie i tym samym mądrze, a w rzeczywistości… oznaczała po prostu: przeziębienie z ostrymi atakami mokrego kaszlu. Oczywiście, reszta poza mną i Brinette nie domyśliła się tego błędu – tylko ja i nasza chorująca kujonka miałyśmy jakieś w miarę dobre oceny z lekcji Starszej Mowy.
Tymczasem Allija wpadła na wprost genialny pomysł. Powołując się na księgę napisaną przez maga żyjącego około stu pięćdziesięciu lat temu i w dodatku o bardzo zawiłym tytule (również w Starszej Mowie), półelfka oznajmiła, że wyleczy Brinette… cynamonem.
Co jak co, nikt z nas nie przepadał za pupilką nauczycieli, ale z drugiej strony jej śmierć nikomu z naszej drużyny nie byłaby na rękę. Niby po powrocie moglibyśmy skłamać, że dziewucha spadła ze skarpy, zginęła w walce albo coś, ale na pewno zaraz wzięto by nas do specjalnej klitki, gdzie nasza pamięć została by przeszukana od podszewki… Uwierzcie mi – nie chcielibyście przez to przechodzić.
- Że c-co? – ledwie wykrztusił z siebie Irlen, zszokowany pomysłem kuzynki.
- Kobieto, ty oszalałaś! – nawet Bogdasz się ze mną zgadzał. – Chcesz jej wetknąć łyżkę z cynamonem do gęby i czekać, aż magicznie wyzdrowieje?!
- A co się dziwicie? – odburknęła im Allija, wyraźnie unikając ich wzroku. – Przecież magiczne właściwości cynamonu zostałby już dawno potwierdzone…
- A o właściwościach fizycznych też pomyślałaś?! – blondyn nie dawał za wygraną. – Przecież cynamon nie jest higroskopijny, ona się tym zakrztusi…
Tym razem półelfka rzuciła mu spojrzenie, które zdawało się wyraźnie mówić: Milcz, bo ja wiem lepiej.
- Ej, ludzie – odezwałam się z nikłym entuzjazmem w głosie. – A może by tak lepiej…
Widząc efekty mojej prośby, a raczej ich brak, stwierdziłam, że Brinette zajmę się sama.
„Tylko od czego by tu zacząć…”
Chudzina co jakiś czas pojękiwała, że było jej zimno, za każdym razem coraz mocniej kaszląc pomiędzy słowami, jednak reszta moich towarzyszy uparcie trwała w swojej kłótni i po prostu jej nie słyszeli.
Okej, a więc potrzebowałam dodatkowego koca.
Na chwilę odeszłam w stronę naszych wierzchowców, przywiązanych do okolicznej, lekko spróchniałej kłody.
„Koce były… na siodle Wanilki?... Nie, w takim razie musi je mieć Ciastek…”


Słońce zaczynało już dawać po oczach, wyraźnie oznajmiając o zbliżającym się zmroku. A w nocy zawsze było zimniej… jeśli zostawilibyśmy rudzielca w takim stanie, to choroba na 90% rozwinęłaby się w coś gorszego. Znacznie gorszego.
„Bogowie, żeby tylko nie okazało się, że ona ma to, o czym myślę…”
- Ej, co tu robisz?
Niemalże podskoczyłam z przerażenia.
- Irlen? A ty co? Nie z nimi?
- A po co miałbym być z nimi? Oni i tak potrafią tylko się drzeć… - Irlen rozejrzał się dookoła. – Szukasz czegoś?
- Właściwie, to tak. – odparłam. – Wiesz, gdzie są koce, ręczniki i zioła?
- Co do koców to jestem pewien, gdzie są, a zioła… zaraz poszukam. Ty może lepiej idź i zajmij się Brinette. Oni są bardziej zajęci sobą niż nią.
Zapewniona o jego pomocy, z małą poduszeczką, którą ktoś rzucił obok tobołków, pod pachą, odwróciłam się na pięcie i już chciałam potruchtać do rudzielca, gdy…
- Żywia?
- Tak, Irlen?
- Uważaj na siebie. Wyczuwam w powietrzu złą aurę. To… coś nie chce, żebyśmy dotarli do celu. Będzie próbowało nas skrzywdzić.
Na chwilę zamurowało mnie.
Musicie wiedzieć jedno: Irlen był jednym z nielicznych męskich uczniów naszej szkoły, którzy umieli przewidywać przyszłość. Właściwie, to można by powiedzieć, że zaliczał się do zaledwie kilkorga wieszczy, jakich znała historia. Z reguły umiejętności spoglądania w To, Co Miało Nadejść przypisywano pytiom, znachorkom, zielarkom, czarownicom, na starożytnej Babie Jadze kończąc – czyli, ogółem, kobietom.
Trudno było wyjaśnić pochodzenie talentu mojego, a niech już wam będzie, przyjaciela. Dość szybko odrzucono możliwość, aby odziedziczył talent po jakiejś elfickiej krewniaczce, gdyż po dokładnym przejrzeniu jego drzewa genealogicznego, zarówno w linii żeńskiej, jak i męskiej, nie odkryto niczego znaczącego. Wówczas jakaś grupa uczniów fascynująca się Czarami Zakazanymi (czyli w potocznym języku: czarną magią) zaczęła rozpowiadać na całą okolicę, że pojawienie się na świecie Irlena zostało przewidziane wiele setek lat temu przed nami i zapisane w Kronice Swaroga, bla, bla, bla… pewnie się spodziewacie, co spotkało cały fanklub Dawnego Panteonu. I wierzcie mi – wylanie ze szkoły i odesłanie ze łzami w oczach do rodziców było najłagodniejszą formą kary.
Ale ja to mam talent do rozgadywania się! Chwila, na czym to ja skończyłam…? Aha…
- Dobrze. Będę uważać. – odpowiedziałam mu, odwróciwszy tylko głowę w jego stronę.
Po czym pobiegłam. Zastałam Alliję i Bogdasza, nadal drących koty (bogowie, ile można się tak wydzierać?!) nad, bądź co bądź, schorowaną Brinette. Szybko kazałam awanturnikom zmywać się na bok, po czym podłożyłam przyniesioną przeze mnie poduszkę pod głowę rudzielca.
Nim minęła minuta, dziewczyna nagle się ożywiła i zaczęła mamrotać coś niewyraźnie pod nosem.
- Coś ci przynieść? – zapytałam się jej. – Wody? Jedzenia?
Brinette z trudem łapała oddech, sprawiała wrażenie, jakby… krztusiła się własnymi słowami.
- T-tam… - tylko tyle zdołała z siebie wydusić, ledwie unosząc kościste ramię przed siebie; palcem wskazywała w stronę nieba nad nami.
Na przekór zdrowemu rozsądkowi i samej sobie, postanowiłam odwrócić się w tamtą stronę.
I od razu gorzko tego pożałowałam.

 * * *

Linki do poprzednich części: 

 Link do Kreatywnego Spojrzenia: klik!

 Hasła na ten miesiąc: kaszel, spojrzenie, cynamon

Hm, to moje pierwsze opowiadanie na KS w tym roku, jak już podawałam - stanowi kontynuację dwóch poprzednich, bo nie chciało mi się zbytnio wymyślać nowej fabuły.
Może dokończę tę historię już bez inspiracji ze strony Kakaem? Się zobaczy, proszę państwa, się zobaczy. 

Chętnie przeczytam wasze opinie na temat tego opowiadania.
(A tak na marginesie, to zdjęcie znalazłam tutaj: klik!)

Aha, i jeszcze coś. Jak widzicie, nareszcie przestałam używać tytuły "Opowiadanko #[wpisz dowolny numerek]". Teraz będę musiała wymyślać jakieś sensowne tytuły, nie...


A na ten moment
Żegnam państwa 

horsefan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szóstka Wron.