wtorek, 29 grudnia 2015

Recenzja książki - "Czerwień Rubinu"


Tytuł: Czerwień Rubinu
Tytuł oryginału: Rubinrot 
Autor/ka: Kerstin Gier
Trylogia: Trylogia Czasu
Rok wydania (w Polsce): 2011
Gatunek: fantasy, romans, przygodowe, obyczajowe

Trylogia Czasu jest tak wciągająca, że w zasadzie należałoby powiedzieć: «wsysa»; jest dowcipna, a zarazem totalnie romantyczna. Pewnego dnia szesnastoletnia Gwen odkrywa, że jest posiadaczką genu podróży w czasie – niespodziewanie przemieszcza się o sto lat wstecz. Okazuje się, że nie jest jedynym podróżnikiem - istnieje całe tajne bractwo, zajmujące się kontrolą dwunastu podróżników w czasie – Gwen jest ostatnim z nich. Szybko odkrywa, że jedenastym jest bardzo atrakcyjny dziewiętnastolatek: Gideon. Ale zakochiwanie się nie jest takie proste gdy się skacze tam i z powrotem w czasie i gdy trzeba wypełnić niebezpieczną misję w XVIII. wieku.

                                                    ~fragment opisu ze strony lubimyczytac.pl (klik!)


 Cóż, od Wiedźmina kiedyś trzeba było odpocząć. A poza tym, na mojej półce znajdują się inne książki, których od ponad roku nie tknęłam...
...jak się pewnie spodziewacie, Czerwień Rubinu jest jedną z nich. Nie wiem, czemu tak długo jej nie tknęłam - może to dlatego, że wstyd pokazywać się z takim romansidłem w szkole?
Wczoraj postanowiłam, że nie ma już sensu dłużej tego przeciągać i wzięłam się za czytanie. Nim się zorientowałam, byłam już na setnej stronie. Akcja jest wartka i porywająca, ale to nie ona okazała się - w moim odczuciu - najlepszą zaletą tej książki.
Tą najlepszą zaletą jest... główna bohaterka. Gwen wydała mi się być bardzo naturalna, ludzka. Nie przypomina w żadnym stopniu Marysi Sójki; ma swoje wady i zalety, jak każdy inny, a sposób w jaki opisywała całą historię bardzo często doprowadzał mnie do śmiechu.
A Gideon? Powiem krótko: okazał się lepszy, niż sądziłam. W tego typu powieściach to właśnie ci "mhroczni" chłopacy mnie niesamowicie wkurzają*, a tutaj... nie miałam nic przeciwko niemu. Na początku myślałam sobie, że coś jest ze mną nie tak - no bo jak? Wszyscy tacy horsefana wkurzali, a teraz co?...
...Cóż, tutaj muszę złożyć gratulacje autorce - przedstawiła Gideona w sposób pozbawiony większości - jak ja to mówię - sztucznych brokacików, czyli przesłodzeń, wyolbrzymień itp. :)

Podsumowując, powieść nie jest jakiś wysokich lotów, nie uświadczymy w niej dylematów moralnych i skomplikowanych kryminalnych zagadek. Mimo tego, zgadzam się ze stwierdzeniem z okładki:
"W Czerwieni Rubinu im więcej szczegółów poznajemy, tym bardziej interesująca okazuje się główna zagadka" (autor: A. Chojnowska)
 ... i przy okazji dodam tu coś od siebie. Dzięki narracji pierwszoosobowej nie tylko dobrze się bawiłam, ale także miałam wrażenie, że jestem tam, gdzie bohaterowie i przeżywam ich przygody razem z nimi. (A ostatnio zdarza mi się to coraz rzadziej...)

*oj, długo to zajęło, zanim wreszcie polubiłam Jace'a z Darów Anioła. Ale jak już do tego doszło, to uznałam, że moglibyśmy być rodzeństwem;P



Tak więc, zacni Czytelnicy (zacny... to takie zacne słowo:p)  życzę Wam Szczęśliwego Nowego Roku i... co tam jeszcze sobie wymarzycie:) 

Pozdrawia 

horsefan

środa, 23 grudnia 2015

A może by tak rzucić wszystko i wynieść się do innej galaktyki?

Dzyń dzyń dzyń!

Oto wasz ukochany renifer Ru... tfu, znaczy się, horsefan, powrócił!
Cóż się z nim działo? Porwali go... tfu, ją, kosmici? A może... o nie! Tylko nie to? Illuminati!...

...ha, ha, ha. Nie.

Otóż, wyobraźcie sobie taką oto sytuację. Jest końcówka listopada, siedzicie sobie na lekcji WOS-u. Właściwie, to bardziej od tego przedmiotu martwi was to, czy na następnej lekcji nie będzie niezapowiedzianej kartkówki z chemii. Zastanawiacie się, jak i kiedy powtórzyć materiał, byleby na przeklętym świstku papieru pokazała się ta zasłużona trójka.
A tu nagle nauczyciel (i wasz wychowawca) rzuca na forum temat akcji charytatywnej. I to nie byle jakiej - Szlachetnej Paczki. Pan wymienia potrzebne rzeczy i na tej liście znajdują się również wszelkiego rodzaju przybory szkolne.  I co wy robicie? Zgłaszacie się do pomocy, a jakże!
Do domu wracacie przeszczęśliwi, że chcecie pomóc człowiekowi w potrzebie.
A w zaciszu domowego ogniska otwieracie szkolnego maila i widzicie, że już coś nie gra. Sprawdzacie najnowszą wiadomość z listą koordynatorów od poszczególnych darów dla rodzinki i przy przyborach szkolnych... widnieje wasze nazwisko.

I tak oto, moi mili państwo, horsefan została no-life'm na następne parę tygodni.


 * * * 

Chciałam napisać wcześniej, ale natłok zajęć i brak pomysłów w rzadkich wolnych chwilach mi na to nie pozwalał.
Cóż, niedawno mój trud związany z piastowaniem funkcji koordynatora się skończył, więc mogłam się spokojnie wziąć za dwa filmy, na które od dawna czekałam...

Na pierwszy ognień - Kosogłos cz. 2
(Drogi Czytelniku! Wystrzegaj się spoilerów!)

Źródło
 A więc co myślę o finałowej części Igrzysk?

Odkąd zobaczyłam zwiastun, wiedziałam, że muszę na ten film pójść. Co prawda, slogan z plakatów zupełnie do mnie nie przemawiał, bo zakończenie znałam od ponad roku:P
Jednak pomimo zaspoilerowania, byłam pozytywnie nastawiona.
Do czasu.
Od rozpoczęcia seansu czekałam na coś, co poczułam w trakcie oglądania części pierwszej. Napięcie? Niepokój? Trudno określić, co to było. Wiem jedno - sprawiało, że nie mogłam się oderwać od ekranu, nawet jeśli zdawałam sobie sprawę z tego, co za chwilę miało się stać.
Właśnie. Tutaj niczego takiego nie było. Dajmy na to, odliczałam sekundy do pojawienia się zmiechów, a kiedy już do tego doszło, to w ogóle się nie zrobiły one na mnie żadnego wrażenia.
Poza tym ciągnie się długa lista scen, które mnie znudziły lub - moim zdaniem - były wymuszone.
Kurczę, trudno mi to określić, ale mam wrażenie, że film był... sztywny? [Można w ogóle tak powiedzieć?]
Brakowało mi parę elementów z książki, głównie załamania psychicznego Katniss po śmierci Prim.
Mam jednak - tak na koniec - mały powód do radości. Mój OTP się spełnił! (Ręka w górę kto jeszcze ship'uje  Effie z Haymitch'em!)

Podsumowując, czuję się nieco rozczarowana ostatnią częścią Igrzysk... no, co tu więcej mówić?
A co wy myślicie?

 ...szykuj się, młody padawanie! Oto nadciągają Gwiezdne Wojny!

Źródło
Jak pewnie (niemal) każdy szanujący się nerd w tym kraju, czekałam na na premierę tego filmu, nie będąc do końca pewna, jak to wypadnie. Odkąd George Lucas sprzedał swoją wytwórnię Disney'owi, moje obawy stawały się coraz bardziej pesymistyczne...
...ale na szczęście, się nie ziściły.
Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to podobieństwo do pierwszej trylogii. Nie wiem, czy można to uznać za plus czy za minus. Z jednej strony, po tym co widziałam w epizodach 1-3, jest to dla mnie powód do radości... z drugiej jednak fabuła nieco przypomina tą z 4 części - akcja też zaczyna się na pustynnej planecie, również mamy główną postać-sierotę, która odkrywa w sobie niezwykłe zdolności...
Jeśli chodzi o nową główną bohaterkę, to jestem mile zaskoczona. Odkąd zobaczyłam zwiastun i zrozumiałam, że tak, to kobieta tym razem będzie odgrywać główną rolę, bałam się. Czego? Że plaga Marysi Sójki zainfekowała już moje ukochane uniwersum!
Jednak Rey umie sobie sama radzić, nie użala się nad sobą i nie jest jakoś "olśniewająco piękna". (A przynajmniej nie na tyle, by dosłownie każdy mężczyzna w filmie był w niej zakochany. Uff. )
Drugim plusem również stało się dla mnie coś, co z początku uważałam za wadę. Albowiem tej części nie nakręcił Lucas, ale J.J. Abrams - reżyser znany głównie ze Star Treka. Moje obawy co do jego osoby rozwiała masa tekstów i sytuacji, które od razu doprowadziły mnie do śmiechu:)
Oczywiście, "Przebudzenie Mocy" nie pobiło starej trylogii, ona nadal zajmuje - u mnie przynajmniej - najwyższe miejsce spośród całej sagi. Film, tak ogółem, jest okej...*
Uważam, że jeśli nie jesteście jakimiś wielkimi fanami uniwersum SW, to raczej powinno się Wam spodobać:)


*ale jako fan oczywiście muszę się przyczepić do kilku fragmentów, ale o tym kiedy indziej

* * *
Przerywamy program, by nadać komunikat specjalny.

W życiu niemalże każdej kobiety przychodzi czas na zmiany. A w żywocie horsefana ten dzień właśnie nadszedł. 
Mili państwo! Ogłaszam wszech i wobec, że horsefan dzisiaj rano przeżył swoje...
*rytmiczne uderzenia bębnów*
*widownia wstrzymuje oddech*
...postrzyżyny! Co prawda o siedem lat za późno, ale kogo to obchodzi...

A tak na serio, to błagam was - nigdy nie chodźcie do fryzjera, który pracuje w salonie kosmetycznym. To naprawdę ZUY pomysł. U mnie skończył się osłabieniem włosów, a w ciągu ostatnich 3-4 miesięcy straciłam ok. 3/4 moich grubych włosów:(

  * * *

No, to chyba wszystko, czym chciałam dzisiaj zaśmiecić internet  co chciałam Wam dzisiaj przekazać.

Przede wszystkim życzę Wam wesołych, radosnych świąt spędzonych w rodzinnym gronie a nie przez kompem i szczęśliwego Nowego Roku!

horsefan:-) 

P.S. do ludzi, którzy obejrzeli epizod 7 - Czy jestem jedyną osobą, której się podoba Kylo Ren? (pytanie głównie do pań)

piątek, 6 listopada 2015

Jest listopad, jest filozofia

Dzień dobry, cześć i czołem!

Od dziś oficjalnie zaczynamy chyba najbardziej depresyjny miesiąc roku.
Jest coraz ciemniej i zimniej, chyba jedynym rozświetleniem wśród tego wszystkiego są kolorowe liście... które i tak w następnych tygodniach spadną na ziemię, pogrążając świat w jeszcze większym... smutku? uśpieniu?

Tak czy owak, to właśnie jesienią zawsze nachodzą mnie różne filozoficzne myśli na temat życia i nie tylko.
Ostatnio zajrzałam na moją półkę z książkami i z przykrością stwierdziłam, że już od chyba trzech lat leży sobie na niej seria o Geralcie z Rivii, a przeze mnie tknięta została tknięta tylko pierwsza część. (Resztę przeczytała moja mama - czołem mamo:p) Postanowiłam więc nadrobić zaległości i w pełni zapoznać się z tą perłą polskiej fantastyki, jak na razie jestem na trzecim tomie.



Co najbardziej podoba mi się w twórczości pana Sapkowskiego?

Moim zdaniem, dla niego po prostu nie ma granic. Ja, dajmy na to, często się boję, że któryś z moich tekstów mógłby być nieoryginalny, bo czerpię inspirację z czegoś innego. A dla autora to żadna przeszkoda - widać wpływy europejskich baśni, choćby w (SPOILER!) opowieści o Dzikim Gonie czy o syrence Shee'naz i autor ma w nosie, czy ktoś go posądzi o plagiat czy też nie. Po prostu robi swoje.
Drugą taką rzeczą jest żywy język autora. Czytając opisy i dialogi, niemal wszystkie miejsca i ludzie stają przed oczami mojej wyobraźni. Nikt nie jest idealny, każdy popełnia błędy.
A co jest w tym wszystkim najlepsze, to fakt, że autor umieścił w tym także swoje refleksie na na wiele tematów, bliskich naszym czasom, np. dyskryminacji rasowej.


Drugim tematem, który zdecydowałam się podjąć jest... Pismo Święte.
W pierwszym poście na blogu wyraźnie zaznaczyłam, że jestem osobą wierzącą, ale wbrew pozorom - wcale nie gryzę.
Często się mówi, że osoby wychowane w wierze katolickiej (ale też prawosławnej czy protestanckiej; ogółem w chrześcijaństwie) wyznają skrajnie prawicowe wartości i gardzą ludźmi o innych poglądach. Tacy "prymitywi" zawsze istnieli, istnieją i będą istnieć, nie oszukujmy się. Nie oznacza to jednak, że każdy taki jest. Po prostu media kreują pewien obraz, w który ludzie zaczynają wierzyć.


Mnie rodzice od małej uczyli, że ludzie są równi wobec czegoś, co akurat my nazwaliśmy Bogiem i że trzeba się nawzajem szanować. Stało się tak, bo zarówno mój tata jak i moja mama mają często kontakty osobami pochodzącymi z innych krajów, a co za tym idzie, również kultur.
W moim późniejszym życiu przyszła masa rozważań, również na temat tego, dlaczego my, jako chrześcijanie, jesteśmy tak podzieleni. Dopełnił je pewien cytat z PŚW:
"W imię Pana naszego, Jezusa Chrystusa, wzywam was, bracia, byście byli zgodni we wszystkim, by nie było wśród was podziałów, lecz jedność w myśleniu i poznaniu. Otrzymałem bowiem, bracia moi, wieści od ludzi Chloe, że spieracie się między sobą. Mam na myśli, że jeden mówi: 'Ja jestem Pawła', drugi: 'Ja jestem Apollosa', inny: 'Ja jestem Kefasa' lub jeszcze inny: 'Ja jestem Chrystusa'! Czy można dzielić Chrystusa? Czy Paweł za was został ukrzyżowany? W imię Pawła zostaliście ochrzczeni? [...] Chrystus przecież nie posłał mnie, abym chrzcił, lecz abym głosił Ewangelię i to nie przez mądre wywody, by nie został umniejszony krzyż Chrystusa."
  ~1.Do Koryntian 1,10-17

 Ten fragment, odkąd go przeczytałam, nie zdaje się mówić, że musimy wszyscy myśleć tak samo. Słowo jedność w tym wypadku może oznaczać braterstwo i współpracę. Święty Paweł mocno krytykuje tutaj wszelkie podziały między nami...
Wracając jednak do tematu tzw. "prymitywów", który - jak zapewne wiemy - tak mało mają w sobie czegoś, co jest wręcz podstawą  naszej religii. Mowa o miłosierdziu, o przebaczeniu. Pozwolę sobie przytoczyć opowieść o kobiecie, która pojawiła się na wieczerzy w domu pewnego faryzeusza, na której przebywał także Jezus. Ów kobieta była znana w okolicy jako grzesznica*. Przyszła cała zapłakana. Obmyła Jezusowi stopy własnymi łzami, po czym wytarła je włosami. Całowała je, namaszczała olejkiem. Wtedy faryzeusz - gospodarz domu - uznał, że gdyby Jezus był prorokiem, to by wiedział, kim jest ta kobieta. Słysząc to, Jezus opowiedział mu historię dwóch dłużników; jeden był winien więcej, drugi mniej. A ten, od kogo pożyczyli, darował im obu. A więc, który z tych dwóch będzie mu bardziej wdzięczny? Faryzeusz odpowiedział, że ten, który winny był więcej. 
Na to nauczyciel porównał go do tej kobiety; wytknął gospodarzowi, że wcale go nie potraktował jak ona, ponieważ w nim jest mało przebaczenia, za mało pokory, że patrzył na obcą z góry. A ta kobieta przyszła, bo żałowała za to, co zrobiła źle, a jej wiara ją ocaliła.

*To nie musi oznaczać, iż była ona prostytutką lub - mówiąc współczesnym językiem - puszczała się. Równie dobrze to może być określenie kogoś, kto łamie zasady wiary, nie żyje zgodnie z jej zasadami. 

I co? To tylko jeden fragment. Biblia jest pełna takich. Moim zdaniem, jeśli ktoś uważa się za osobę wierzącą i nie potrafi znaleźć w sobie choć odrobiny przebaczenia dla innych, a za to jest skończonym radykałem, to oznaka jakiejś hipokryzji... 

I tym akcentem pragnę zakończyć dzisiejszy post:) 

Pozdrawiam 

horsefan

niedziela, 27 września 2015

Powrót do szkoły, anime i takie tam

Witam,

z całkiem nie-zacnej okazji pod pełną nazwą Paskudne Choróbsko piszę dzisiaj, gdyż wreszcie mam chwilę dla siebie.
Kiedy czar który bezskutecznie nauczyciele usiłowali na nas rzucić, pokazujący wizję bezbolesnego roku prysł, zaczęły się dni pracy. Pracy, po której do zbitej na pysk głowy nie przychodzą żadne pomysły, zwłaszcza na posta na blogu (na drugim o koniach od dawna zbiera się kurz, eh) i jedyne o czym marzyłam było miłe łóżeczko i spanie do dziesiątej w weekendy. Dodatkowo, kiedy inni mają czas, horsefan postanowił, że nie będzie chciał pisać gimnazjalnego z angielskiego i zapisał się na zajęcia przygotowujące do FCE (i bardzo dobrze, bo strasznie pisze w języku naszych dalekich sąsiadów).
No, to chyba  w miarę wyjaśnia moją sytuację.

Zmieniając temat, ostatnio moją nową miłość zaczęły stanowić elementy wywodzące się z (pop)kultury japońskiej zwane anime.
I nie, to nie są żadne chińskie bajki!
Może teraz, już nieco bardziej na serio, opowiem moją krótką historię kontaktu z anime i mangą. Tak w ramach wstępu.
Moim najwcześniejszym kontaktem z anime było coś tak oczywistego, jak Pokemony, lecące wówczas bodajże na kanale Disney XD. Niewiele z tego pamiętam, wiem na pewno, że oglądałam to namiętnie z moją kuzynką, kiedy ja miałam lat 10, a ona 9.
Jednak po jakimś czasie fascynacja po prostu minęła. Dwa lata później ponownie zainteresował mnie temat japońskich produkcji i natrafiłam na starszą wersję "Czarodziejki z księżyca". Już sam fakt, że to anime przeznaczone dla dzieci sprawił, że po paru miesiącach musiałam "złożyć broń". Z mangą zresztą było podobnie...
No, i dochodzimy do teraz. W tym roku usiłowałam rysować mangę, ale brakowało mi wzorca, pomimo tego, że byłam i nadal jestem dumnym posiadaczem dwóch książek o tej sztuce. Aż w końcu koleżanka Kajax poleciła mi dwa anime, które cechowały jakże ważne dla nas rzeczy w doborze książki/filmu/serialu, o których za chwilę się dowiecie.
Otóż, te anime to "Akatsuki no Yona" i "Akagami no Shirayuki-hime".
Obie bohaterki, Yona i Shirayuki zaczęły mnie... inspirować.

Źródło: kakkoiineko.wordpress.com
 Zacznijmy od tej pierwszej. Akcja dzieje się w fantastycznym królestwie/cesarstwie (nie pamiętam;P) inspirowanym starożytną Japonią. Historia zaczyna się w dniu szesnastych urodzin księżniczki Yony. Od tamtego momentu jej życie zmienia się nie do poznania. [Ale nie zdradzę, dlaczego dokładnie, trzeba obejrzeć...] Ucieka z pałacu wraz z pomocą przyjaciela i sługi jej ojca - generała Haka. Od tamtej pory przyzwyczajona do luksusów rozpuszczona dziewczyna musi walczyć o własne przetrwanie. Więcej spoilerów nie podam. 
W Yonie właściwie urzekła mnie jej determinacja. Przypomniało mi to stan, w którym sama kiedyś czułam się słabo i nie widziałam wyjścia z sytuacji. Podsumowując, mogę powiedzieć, że moim mottem są słowa Yony:  

  "Nadal jestem słaba, ale będę walczyć, by stać się silniejszą."

 *

Źródło: www.animeholik.pl

Teraz druga partia, "Akagami no Shirayuki-hime". Słyszeliście kiedyś o młodzieżowym romansie, w którym główna bohaterka nie jest głupia?
Cóż, na pewno jakieś się znajdą, ale tyle, co kot napłakał. Za to pustych lal jest cała masa. Cała masa, która musi skończyć w śmietniku.
Nasza główna bohaterka, Shirayuki (w polskiej wersji językowej - Śnieżka) mieszka w stolicy swojego królestwa, prowadząc swoją własną aptekę. Pewnego dnia słynącą ze swoich czerwonych włosów dziewczyną zaczyna interesować się rozpuszczony książę Raji (czyt.: Radżi), który pragnie uczynić z niej swoją nałożnicę. Dziewczyna czym prędzej ucieka za granicę, a tam czeka ją nie lada przygoda...
Jeśli chodzi o samą Shirayuki, to bardzo mi się spodobały jej zaradność i pracowitość. Naprawdę, coraz mniej takich bohaterek, a uważam, że powinno być odwrotnie:(
Poza tym, w anime jest cała masa humoru (zrozumiałego dla człowieka Zachodu, rzecz jasna), więc nawet jeśli niespecjalnie lubicie romanse, to ten może wam się spodobać.

*


Źródło: komikslandia.pl


Poza tym na początku tego roku inne koleżanki poleciły mi ekranizację pewnie części z Was znanej mangi "Tokyo Ghoul".
Muszę przyznać, że od początku anime mnie bardzo poruszyło. Najpierw było to obrzydzenie ilością drastycznych scen i ciężko przechodziłam z odcinka do odcinka. Ale jakimś cudem dałam się wciągnąć. Im byłam dalej, tym bardziej pojmowałam postać Kanekiego oraz niesprawiedliwość świata, w którym żyje. Doszło do mnie, jak jeden moment może zmienić wszystko.
Historia Kanekiego porusza również problem konfliktu, wojny pomiędzy dwiema grupami. Jak łatwo zbudować między sobą mur, a jak trudno go zburzyć...
No, i pojawiło się odwieczne pytanie o granice człowieczeństwa. Co to właściwie znaczy: "być człowiekiem"? - Po obejrzeniu pierwszego sezonu taka myśl została w mojej głowie.
Polecam, ale ostrzegam ponownie - dużo drastycznych scen.

* * *

Cóż, to chyba koniec na dzisiaj, gdyż znów składa mnie choróbsko. Kaszel i katar - niby nic, ale i tak nie dają spać w nocy, nawet jak nie wiadomo ile razy wstrzykniesz sobie krople do nosa i wypijesz kolejną dawkę tego gorzkiego syropu. 

Openingi z 1. i 2. sezonu "Akatsuki..." : 





Z "Akagami...":



I z dwóch sezonów "Tokyo Ghoul'a":




Pozdrawiam

horsefan

PS Spotkałam się z różnymi opiniami na temat openingów z "Akatsuki...". Mnie, osobiście, podobają się oba. A wam, które bardziej odpowiada?

piątek, 28 sierpnia 2015

Kilka słów o Gruzji

Gamardżoba!

Z Gruzji powróciłam już w niedzielę, ale moje zacne lenistwo wzięło górę i kazało mi cieszyć się ostatnimi dniami wakacji.
Ale cóż, o Kaukazie coś być miało, a więc jest - ale krótko.



W trakcie mojego dwutygodniowego pobytu w tym zacnym kraju byłam w Tbilisi, niestety tylko przez niecałe dwa dni. Miasto śliczne, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że w historii miało być ono zniszczone ok. 32 razy. Ale temperatura wysoka - już o siódmej rano wynosiła 20 stopni, a w ciągu dnia dochodziła nawet do czterdziestu. Za drugim razem udało mi się załapać na mszę* w Soborze Trójcy Świętej i zobaczyć samego patriarchę Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego oraz otrzymać błogosławieństwo.


* A właściwie, to na jej końcówkę - kawałek, na którym byłam trwał gdzieś tak z godzinę, a msze prawosławne trwają trzy godziny.


Ponadto, pojechałam i zwiedziłam część Swanetii - północnego regionu Gruzji zamieszkanego przez wojowniczy lud Swanów. Słyną oni min. z budowania warownych i mieszkalnych wież, które można znaleźć w całym regionie.
Zanim się tam wybrałam, słyszałam, że Swanowie to sami niebieskoocy blondyni. I tutaj muszę powiedzieć wszystkim, którzy myślą tak samo, że bardzo się mylą. Owszem, z pewnością znajdą się tacy, którzy wpisują się w ten obraz, ale nie ma ich zbyt wielu. Ale nawet jeśli taki Swan jest szatynem lub brunetem, to jednak ich typ urody nieco odbiega od gruzińskiego. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Swańskie dziewczyny, na oko w moim wieku, to stwierdziłam, że są dziwnie podobne do Polek:)
Dodatkowo, w Swanetii można znaleźć dużo łupku (no, wiecie, skały). Z Kają, moją koleżanką, namoczyłyśmy go raz sobie w wodzie, a gdy zmiękł, to namalowałyśmy sobie nim barwy wojenne na całej twarzy;P
Widzieliśmy słynny szczyt o nazwie Uszba, w kształcie niemal idealnego stożka; żeby go zobaczyć staliśmy przy drodze razem z Laszą i wynajętym swańskim przewoźnikiem (żaden Swan nie pożyczy auta bez kierowcy), czekając aż chmury się rozpierzchną.
Wybraliśmy się również do słynnego Uszguli, najwyżej położonej wioski w Europie. Początki wioski sięgają ponad sto lat przed chrztem Polski, o czym przypomina mała cerkiewka i monastyr na niewielkim wzgórzu, skąd jest widok na całe Uszguli.  Obecnie w wiosce znajduje się niemało opuszczonych domów, z których część popadła w ruinę. Dlaczego? Po rozpadzie ZSRR i nieco później wielu młodych ludzi wyniosła się do miast, głównie do Tbilisi. Ale ostatnio część z nich zdecydowała się wrócić - by odbudować majątek i założyć rodziny.
To było naprawdę niesamowite przeżycie.
Jednego dnia naszego pobytu udaliśmy się na lodowiec - i tu muszę zasmucić amatorów wspinaczki. Pod samym lodowcem musieliśmy się zatrzymać, ponieważ wejście na niego jest po prostu zbyt niebezpieczne. Nasz przewodnik o zacnym imieniu Lasza (właściwie to Laszari, ale mniejsza z tym) oraz mój tata postanowili wejść. I co się stało? Skała się osunęła, tato zjechał i nie dość, że prawie spadł, do jeszcze przeciął sobie rękę. Ale, nie licząc tego niemiłego wypadku, to żałuję, że nie zostaliśmy tam na dłużej;(

W drodze do kolejnego punktu naszej wyprawy zahaczyliśmy o Borjomi, gdzie znajdują się źródła górskiej wody i butelkowana jest woda o tej samej nazwie. Woda bezpośrednio ze źródła mnie i Kai wydała się taka sobie (miała silny posmak żelaza), ale zaczepiła nas pewna starsza Ormianka, sprzedająca pamiątki. Lasza rozmawiał z nią po rosyjsku. Kobiecina, na wieść, że jesteśmy z Polski, od razu zaczęła mówić o tym, że to ją Polacy nauczyli targować się we Lwowie (zakład, że to byli Żydzi) oraz o tym, jak to ona widziała Kaczyńskiego i że w ogóle w Gruzji wszyscy go podziwiają...
Jak miło słyszeć coś takiego o swoim narodzie.

Później czekały nas dwa dni do  Kazbegi, gdzie zobaczyliśmy klasztor Cminda Sameba.
W trakcie naszej wyprawy na górę przypadkiem spotkaliśmy młodziutką Chinkę, która przedstawiła się jako Ali. Za pośrednictwem Tłumacza Google'a wyjaśniła nam, że ma dwadzieścia dwa lata i że podróżuje już od trzech miesięcy oraz dodała, że była już w Armenii...
Razem doszliśmy górę i takoż z niej zeszliśmy w tym zacnym składzie. Pojechaliśmy także zobaczyć pobliski wodospad, zabierając ze sobą Ali. (A po drodze spotkaliśmy grupę Arabów z Arabii Saudyjskiej, akurat śpiewających swoje rytualne pieśni - jak miło...)
Po tym, jak odstawiliśmy Ali w miejsce, gdzie - jak nam wyjaśniła, a raczej zrobił to jej telefon - się zatrzymała, zaczęłam zachodzić w głowę, jak to jest - tak podróżować samemu, bez żadnego znajomego czy przewodnika. W dodatku - to Kaukaz. Tu mogą cię okraść. Nie daj Panie Boże, porwać, a Ali była dość niebrzydka. (Mam nadzieję jednak, że to się nie zdarza i to tylko moja wyobraźnia tudzież pewien rodzaj pesymistycznego nastawienia.) Poza tym... poruszanie ze znajomością angielskiego i tak jest na Kaukazie trudne, może z wyjątkiem większych miast. Ale zawsze jakieś. A ona miała do dyspozycji tylko tłumacz, który w dodatku tłumaczył... no, źle.
Nie wiem, co o tym myśleć.

Po Kazbegi udaliśmy się do małego miasteczka niedaleko Telavi (w Kachetii, regionie słynącym z wina), gdzie musieliśmy pożegnać się z Laszarim. Lasza był i pewnie nadal gdzieś tam jest bardzo fajnym przewodnikiem, jednak chyba wszyscy członkowie naszej wyprawy zgodnie muszą przyznać, że jeździł jak wariat. Jadąc z tyłu jego srebrnej Toyoty Isis, ja i Kaja mogłyśmy jeszcze jakoś przez to przebrnąć, ale moja mama już nie. Siedziała między nami i ciągle miała przed sobą widok na wyczyny naszego kierowcy. Potem mówiła mi, że serce jej waliło jak szalone.
Ostatecznie zostaliśmy pod opieką dwóch właścicieli małej winniczki. Chociaż pan Marcin musiał się ulotnić tego samego dnia ze względu na sprawy zawodowe, więc właściwie byliśmy zdani na łaskę jego przyjaciela Gruzina - Mamuki. Jak się okazało, nasz gospodarz z wykształcenia był historykiem i posługiwał się łamaną polszczyzną, której nauczył się częściowo podczas pobytu w Polsce, częściowo od Marcina. Dość szybko się zakolegowaliśmy, a podróże, które razem odbywaliśmy, na długo zapadły mi w pamięć. Jedną z nich odbyliśmy do miejscowej winnicy, gdzie pokazano nam kilka sposobów produkcji wina, a właściwie to dwa - współczesny i starogruziński (polegający na trzymaniu wina w amforach zakopanych w ziemi).
Inną odbyliśmy do grobu jednej z patronów Gruzji - świętej Nino, która przybyła tam w czwartym wieku i nawróciła kraj na chrześcijaństwo.
Zwiedziliśmy także część Parku Narodowego Lagodekhi, założonego przez polskiego przyrodnika Ludwika Młokosiewicza. Nie poszliśmy jednak zbyt daleko wgłąb parku - zależało nam tylko na pewnym niewielkim wodospadzie, wykąpaniu się w strumieniu i zjedzeniu pysznego arbuza uprzednio upchniętego między skałami. Ale przyjechać do niego z pewnością było warto:)
W winnicy gotowała nam pewna babuszka z sąsiedztwa o imieniu Makwala. Razem z Kają, jako dziewczyny, pomagałyśmy nieco w kuchni, ale nierzadko byłyśmy poprawiane, ja usłyszałam choćby, że nie umiem obierać czosnku (a tak naprawdę to ja to robiłam po swojemu...).
Ostatniego dnia udaliśmy się na suprę - tradycyjną gruzińską kolację nieco nakrapianą alkoholem. Niech to jednak was nie zmyli - nie oznacza to, że przyszliśmy (a raczej moi rodzice i Mamuka) od tak po prostu się upić. W Gruzji tradycja niemal rytualnego wznoszenia toastów sięga bardzo dawna. Pierwszy toast jest wznoszony za Boga, później za pokój: w rodzinie, w kraju, na świecie. Jeszcze później za młode pokolenie, a tuż po nich za przodków. Dalej nie pamiętam kolejności, ale niemal na pewno znalazł się także toast za zdrowie, za szczęście i jeszcze masa innych.
Nasz gospodarz upodobał sobie mojego tatę, głównie ze względu na to, że obaj nosili to samo imię: Jerzy = Giorgi. Kiedy skończyły się te bardziej oficjalne toasty, Giorgi poprosił tatę, by napił się tak jak on - z ceramicznej miseczki. Haczyk tkwił w tym, że nie można było jej odstawić po jednym małym łyczku - trzeba było wypić wszystko, po czym odwrócić naczynie, udowadniając, że zawartość bezpowrotnie zniknęła.
Po suprze - niestety - trzeba było się przygotować na powrót do domu. Na lotnisko w Tbilisi odwoziła nas taksówka, a lot do Warszawy mieliśmy zaplanowany na czwartą rano.
Długo pozostanie mi w pamięci nieszczęśliwa twarz Mamuki, który musiał się teraz zająć pewną nie-zacną grupą Polaków z Wrocławia, którzy najwyraźniej najlepiej wpisywali się w turystyczny, komercyjny obraz plaży w jakimś oklepanym miejscu. Cóż, Polaczki, było jechać do Batumi i leżeć na plaży z wypchniętym tyłkiem! 
Odkąd wróciłam do domu, wiem jedno - kiedyś tam wrócę, razem z Kajaxem. I będzie to wyprawa konno, jupikajej!

A tak na koniec, to mam dla was kilka ciekawostek: 
  1. Wiecie, jak po gruzińsku jest tata? Mama. To nie głupie żarty. Na mamę mówi się deda. Dowiedzieliśmy się o tym, gdy Lasza opowiadał nam historię swojego kuzyna, który ożenił się z Polką. Kiedy urodziło im się dziecko, jego pierwszym słowem było mama, a każde z rodziców rozpierała duma, że to właśnie jego lub ją dziecko lubi bardziej. (A teraz zgadnijcie - jak jest babcia? Papa.)
  2. Okazuje się, że Gruzini także mieli kobietę-króla. Była nią Tamara, a właściwie Tamar. Do dziś okres jej panowania uznaje się za "Złoty Wiek" Gruzji. Żeby jeszcze było ciekawiej, Tamar - jak nasza królowa Jadwiga - także została ogłoszona po śmierci świętą. (Wikipedia nawet twierdzi, że nie tylko prawosławną, ale też i katolicką, ale głowy nie dam.)
  3. Gruzja jako taka jest bardzo stara - jej początki sięgają pierwszych wieków chrześcijaństwa, czyli to ok. 2.000 lat. Ale jako jednolity twór Gruzja funkcjonowała łącznie przez... czterysta lat.
  4. W alfabecie gruzińskim nie ma podziału na duże i małe litery, dlatego też kiedy Gruzini usiłują zapisać swój język w alfabecie łacińskim, to nie używają dużych liter. 
  5. Jeśli już siedzimy w temacie języka i alfabetu, to muszę powiedzieć, że jeśli w ogóle istnieje jakiś język w Europie**, który może być trudniejszy od polskiego, to jest nim z pewnością gruziński. Parę razy poprosiliśmy Laszę i Mamukę, by powiedzieli nam coś po gruzińsku. Dowiedzieliśmy się od nich min. że w ich języku jest kilka rodzajów litery k. Zapytałam nawet, jak to możliwe, że oni mówią w tym języku tak swobodnie. Mamuka powiedział, że dzieci osłuchują się z tym od najmłodszych lat i że im wcześniej zaczynają mówić, tym lepiej. "Wtedy gardło jest młode i takie nieukształtowane, więc dla nich to proste" - cytuję Mamukę. 
  6. Gruzja po gruzińsku to sakartwelo, czyli "kraj Kartwelian". 
  7. Dodam, że moje imię po gruzińsku brzmi sope.
  8. A prawie zapomniałam - my mamy Mickiewicza, Rosjanie mają Puszkina, nawet Ukraińcy mają Szewczenkę - a Gruzini mają Szotę Rustawelego, znanego głównie z poematu Rycerz w tygrysiej skórze.  Musiał być - zdaniem mojej mamy - człowiekiem dość kochliwym, skoro ponoć ulokował swoje uczucia w samej Tamar, królu królów i królowej królowych, której był nadwornym poetą.
  9. W Gruzji jest kilka stref klimatycznych, ale dzięki mojej znajomości geografii mogę powiedzieć, że balansują one głównie między podzwrotnikową, zwrotnikową a umiarkowaną. Natomiast kule gradowe osiągają wielkości mniej więcej takie, jak nasze śliwki. W Kachetii grad niszczy hektary pól uprawnych, a w czasie naszego pobytu na drodze roiło się od... martwych wron. 
 ** Niektórzy geografowie zaliczają Kaukaz do Azji, jednak Gruzini bardziej identyfikują się z Europą.

Oraz mała zagadeczka: 

 Co to chinkali?
Miejscowość? Region? Język, grupa ludzi?...
...otóż nie. To po prostu... pierożki. I to nie byle jakie - moja mama twierdzi, że przypominają latające spodki z antenką, ale mnie bardziej kojarzą się z odwróconymi grzybami.
Na czym polega cała filozofia? Trzeba złapać ogonek i odwrócić "brzuszkiem" do góry. Ciasto należy nadgryźć, po czym wyssać cały bulion, z których chinkali słyną, najlepiej tak, by żadna jego kropla nie spadła na talerz. Kiedy bulion się skończy, to znak, żeby zjeść całą część z miesęm. Ogonki się oczywiście zostawia, gdyż ponoć są one bardzo tuczące;P
W czasie mojego wyjazdu parę razy zwrócono mi uwagę, że chinkali to typowo męska potrawa (często pojawiająca się na imprezach nakrapianych alkoholem, nota bene) i że mnie - kobiecie - to trochę nie wypada.
Jak się można spodziewać - olałam to i jadłam ile mi się żywnie podoba:)

Źródło: www.mlsanicko.cz

Zamierzam jeszcze zrobić jeden post poświęcony zdjęciom, ale jeszcze nie wiem, kiedy to się stanie. Raczej nieprędko.

Pozdrawiam

horsefan

piątek, 7 sierpnia 2015

Lwów według horsefana #2

Witam, witam zacnych internetowych surferów,

zanim rozpocznę, pragnę Was poinformować, że wkrótce czeka mnie wyjazd do Gruzji. Czy na jej temat też coś się pojawi? Planuję wstawić jakieś zdjęcia, ale teraz - gdy idzie mi tak ciężko z Lwowem - to wiem, że nieprędko to zrobię. Posty o Lwowie pojawią się po powrocie z mojej wyprawy do Kaukazu, tak w ogóle.
Tyle z ogłoszeń parafialnych.

* * *

Rano obchodzimy rynek lwowski po kilka razy. Naprawdę, trudno mi było uwierzyć w fakt, że na drugim końcu tego kraju toczy się wojna. Ktoś zupełnie niepoinformowany o niej, nie wyciągnąłby takich wniosków patrząc na tutejszych uśmiechniętych, spacerujących po uliczkach ludzi. Widzimy kamienicę Baczewskich. Z góry surowo patrzyły na mnie popiersia takich wielkich literatów, jak Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Staff i paru innych. Z daleka była bardzo widoczna...

Zajrzeliśmy, właściwie przez przypadek, do Kościoła Garnizonowego Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Muszę przyznać, że niewiele o nim wiedziałam, właściwie to nic. 
Ale widok, jaki czekał mnie w środku spowodował, że łzy prawie napłynęły mi do oczu. 
Tynk odpadający czy to z sufitu, czy to z kolumn, zniszczone balustrady, a gdzieniegdzie ściany pozakrywano czarną folią. "Czyżby ktoś usiłował robić tu renowacje?" - pomyślałam z nadzieją na ich widok.



W lewej nawie zwróciły moją uwagę trzy sztalugi. Gdy podeszłam bliżej, dostrzegłam, że to zdjęcia poległych na wschodzie żołnierzy pochodzących ze Lwowa. I tak jak nauczono mnie, gdy byłam młodsza, odmówiłam za nich krótką modlitwę.



Po wyjściu obraliśmy tę samą drogę, co poprzedniego dnia, gdy wracaliśmy z "Amadeusza". Przed sobą widzimy Katedrę Łacińską, zwaną poniekąd Polską.
Po przeciwnej stronie, pod numerem 10, rezydencja Lubomirskich złożona siedmiu połączonych kamienic. (Niedaleko od rynku wspaniały pałac Potockich, w którym obecnie mieści się Galeria Lwowska.)
Nagle drogę przejeżdża nam tramwaj; taki, jaki widziałam na starych zdjęciach Warszawy czy Krakowa, tylko bez koni, oczywiście. Tramwaj zatrzymuje się na chwilę, wychodzą pasażerowie, a my idziemy dalej.
I po raz kolejny przed naszymi oczyma ukazuje się księgarnia z szyldem po ukraińsku i po... polsku.


- Może chcesz wejść? - zapytała mnie mama. Wie doskonale, że gdziekolwiek jestem i jest tam możliwość kupienia książki, to zazwyczaj kończy się to tym, że niemal wyczarowuję jakby z powietrza setki pozycji, które ledwie można donieść do kasy, a co dopiero do domu;P
Mój poziom czytania cyrylicy jest na niskim poziomie, nie wspominam już o jakimkolwiek rozumieniu tego, co czytam (to kwestia... problematyczna), więc odpowiedź brzmi... 
- Nie, dzięki. - odpowiadam. Jak zwykle, znalazł się jednak jakiś szczegół, który zmusił mnie do zatrzymania się pod księgarnią na jeszcze jedną chwilę. 

Specjalnie dla fanów "Niezgodnej"

Odchodzimy nieco dalej, żegnając wzrokiem księgarnię; naszym oczom teraz ukazuje się... kolumna Mickiewicza.



Tutaj na każdej ulicy są choćby najmniejsze ślady polskości. Powoli zaczęłam rozumieć, że jest tutaj, jak w Krakowie - tylko, że jakby większym. Zaczęłam się nawet zastanawiać przez chwilę, dlaczego mi się tak tutaj podoba - przecież moją złotą zasadą podróżowania jest, by udać się tam where nothing looks familiar...



Zanim się tutaj wybraliśmy, zaczęliśmy przeglądać masę stron internetowych o różnych ciekawych miejscach i atrakcjach w tym zacnym mieście. Zauroczyła mnie Lwowska Manufaktura Czekolady, chyba głównie ze względu na moje czekoladowe uzależnienie. Wmówiłam sobie, że muszę ją odnaleźć:)!
Wędrując pomiędzy uliczkami, rzeczywiście - napotykamy znajomo wyglądającą kamieniczkę, a zapach sam zaprasza do środka...
W środku, na parterze, znajduje się tylko kasa i kilka stolików. Jest dość ciasno ze względu na to, że wejść i wyjść można tylko przez jedne drzwi. Weszliśmy więc, a pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to szklana ściana po lewej. Przez szybę widać było kadzie i maszyny przez które przepływa płynna czekolada...
- Przepraszam, czy mogłaby pani nieco szybciej iść? - odezwał się do mnie ktoś po ukraińsku. Słowa uderzyły mnie niczym piorun i wyrwały ze słodkich marzeń.
- Zośka! - usłyszałam wołanie taty. Spokojnie weszłam w kolejkę, która po jednej stronie wchodziła, a po drugiej wchodziła po krętych schodkach na kolejne kondygnacje kamieniczki.
Wydobyłam się z kolejki na poziomie ze sklepikiem. Od razu odnalazłam czekających na mnie rodziców. Po krótkiej chwili wchodzimy do sklepu. Miłośnicy czekolady jak ja zapewne nazwaliby to miejsce salą tortur. 
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to ozdobne czekoladki - sprzedawali je przy kasie. Dalej, za szkłem, znajdowały się kostki sprzedawane na wagę. Czysta czekolada, czarna, mleczna i biała... były nawet lizaki czekoladowe, samochodziki jak dawne dziecięce zabawki, albo nawet buty na wysokim obcasie (nawiązanie do Kopciuszka?)!



Niestety, musieliśmy opuścić Manufakturę dość szybko.
Dlaczego? Otóż, wcześniej, kiedy jeszcze włóczyliśmy się po rynku bez celu natrafiliśmy na pewny zakład fryzjerski. Napis na drzwiach głosił: "Best Hairdresser in Town". Cóż, czy to jest właściwie best hairdresser in town, mieliśmy się za chwilę przekonać.



Na miejscu fryzjerka posadziła mnie na krześle i po krótkiej instrukcji zaczęła majstrować z moją fryzurą; jakieś płyny, pianki, a za chwilę w lustrze dostrzegłam lokówkę... Wkrótce usłyszałam: "Gotowi" i na chwilę zostałam sam na sam ze swoim nieco odmienionym odbiciem. Nie chcę się tu jakoś na jego temat wylewnie wypowiadać, więc powiem tylko, że zrobiono mi całkiem fajne loki, które wytrzymały do wieczoru...
...właśnie, wieczoru. Odrestaurowana Opera Lwowska zrobiła na mnie niemałe wrażenie, przeplatające się style, głównie barok i klasycyzm, złote zdobienia.
Poszliśmy na operę pt. "Don Juan" (czyt.: don żuan, właściwa nazwa to Don Giovanni). Wykonanie, które zobaczyłam, bardzo mi się spodobało, choć miewałam trudności w rozumieniu całości - opera sama w sobie była w języku włoskim, ale nad aktorami, tuż przy kurtynie powieszono multimedialną tablicę, na której wyświetlało się tłumaczenie scenariusza na język ukraiński. Raz po raz, gdy moja znajomość hiszpańskiego, podobnego do włoskiego, zawodziła, moje oczy wędrowały na cyrylicę. I odwrotnie.
Spektakl kończy się hucznymi brawami, które odbijają mi się o uszy jeszcze długo po wyjściu z Opery i zmieszały się z odbijającymi się od naszego parasola kroplami ulewnego deszczu.

 * * * 

To co? Reszta wkrótce:) 

Pozdrawiam 

horsefan

piątek, 3 lipca 2015

Recenzja książki - "Ostatnia z Dzikich"


Tytuł: Ostatnia z Dzikich
Tytuł oryginału: Last of the Wilds. Age of Five: Book Two
Autor: Trudi Canavan
Trylogia: Era Pięciorga
Tom: 2
Rok wydania (Australia): 2006
Rok wydania w Polsce: 2009
Gatunek: fantasy, romans, przygodowe


Opis świata: tutaj

Opis fabuły

Choć Auraya była architektem zwycięstwa Białych, pierwsze spotkanie z wojną wypełniło jej sny koszmarami. Spaceruje w nich po polach krwi, a polegli wstają, by rzucić jej w twarz oskarżenie: Ty nas zabiłaś. Ty. Wydaje się, że Auraya nie zazna spokoju, dopóki nie odejdą te koszmary. Niestety, jedyny człowiek, któremu ufa i którego mogłaby prosić o pomoc, zniknął. Tkacz snów Leiard, wciąż usiłując jakoś uporządkować coraz wyraźniejsze wspomnienia dawno zmarłego Mirara, ucieka w góry w towarzystwie Emerahl, być może ostatniej z Dzikich. Choć sama nie jest tkaczem snów, Emerahl dysponuje wielką mocą i pomaga Leiardowi w zrozumieniu tej niezwykłej plątaniny pamięci. To, co odkryją, zmieni jego życie na zawsze. Daleko na południu, Pentadrianie liżą rany i próbują wybrać nowego przywódcę. Wydaje się, że pokój musi jeszcze zaczekać.

[opis z okładki]


Moja ocena

Zaczęłam czytać tę powieść, nie mając pojęcia, na co się wystawiam. I tak, jak w przypadku poprzedniej części, utopiłam się w niej, jak zapewne miałoby to miejsce w jeziorze Bajkał. 
W tej części poznajemy Reivan, młodą, nie posiadającą Talentów pentadriankę, która z ledwie Myślicielki stała się jednym ze Sług Bogów.
Kiedy czytałam jej wątek, w mojej głowie narodziło się jedno pytanie: "Kto tu właściwie jest czarnym charakterem?". Pentadrianie zostali ukazani - z punktu widzenia Reivan (choć nie ona jest narratorką) - trochę tak, jak ukazano cyrklian w pierwszej części, czyli w większości ludzi, którzy mniej lub bardziej oddają cześć swoim bogom i starają się żyć, każdy inaczej.
Jakby tak się zastanowić, to oba te wyznania są wobec siebie nastawione i święcie przekonane, że ci z drugiego końca kontynentu nie mają prawa do istnienia. Trochę jak... my. Często tworzą się u nas takie stereotypy, mniej lub bardziej zgodne z prawdą, czyż nie?
Oczywiście, nie zabrakło Aurai i Emerahl, dwóch głównych bohaterek z pierwszej części. Ich wątki tak się rozwinęły, że wracając pamięcią do początku opowieści o Ithanii, w życiu bym nie myślała, że tak będzie. Nie będę spoilerować, ale powiem tyle, że w moim odczuciu... było ostro. I podobało mi się, że postać naszej Kapłanki w Bieli miała charakter! Była gotowa poświęcić się dla swojej sprawy, jednak rezygnując z innej (wątek dramatyczny, rzecz to jasna) i zostaje, hm... (uwaga: SPOILER!) buntowniczką.
Co bardzo mnie urzekło, to styl pisania autorki, to jak fakty idą płynnie i rzadko mogłam się domyślać, co zaraz może nastąpić. Za to ma ona u mnie dużego plusa:)
W tej części brakowało mi również Tryssa, wynalazcy-Siyee z pierwszej części. Niby trochę schematyczny, a jednak miał w sobie "to coś". Wypchnęła go postać, która pojawiła się - o ile mnie pamięć nie myli - pod koniec poprzedniego tomu: Imi, księżniczka morskiego ludu Elai. I tak jak Tryss, w trakcie swojej wyprawy (czytaj: ucieczki), zachodzi w niej zmiana na lepsze, dojrzewa. Nie mówię, że jest z niej zła postać. Podobała mi się i mam nadzieję, że w trzeciej części także będę mogła o niej czytać:)
Jednego na pewno nie zapomnę związanego z tą książką - moich emocji, gdy czytałam ostatnie strony. Nie napiszę, co się stało, musicie przekonać się o tym sami, ale... to było dla mnie... bolesne;(

Dobrze, tak na zakończenie dodam niedługo może się pojawić kolejna część o Lwowie:)

Pozdrawiam

horsefan

środa, 1 lipca 2015

Horsefanowe plany na wakacje

Witam, jak niemal zawsze, po dłuższej przerwie!

Ostatnio oglądnęłam na kilka innych blogów i zauważyłam, że na nich autorzy opisują z wypiekami na twarzy (lub bez nich) swoje wakacyjne plany itp. itd...
Postanowiłam więc... opisać... napisać o tym... ach, wiecie, co mam na myśli!

Więc tak, na początek postanowiłam wyznaczyć sobie takie małe... zadanie na te wakacje. A mianowicie *słychać rytmiczne uderzenia bębnów* posprzątać mój pokój! 
Niby coś banalnego, a jednak od początku muszę przyznać, że zadanie do łatwych się nie zalicza. Grzebiąc, dajmy na to, w mojej komodzie znalazłam nawet stare życzenia urodzinowe sprzed roku od moich koleżanek:) Ponadto, zainspirowały mnie bardzo pomysły autorki bloga Niebałaganka, i to dzięki niej narodził się pomysł na to:













Dodatkowo, sporą część tych wakacji mam niezaplanowaną i chciałabym trochę pobyć w domu, zrobić jakieś wypady na miasto, a resztę wyjazdów będę planować w międzyczasie.

Właśnie, jeśli chodzi o jakiekolwiek wyjazdy, to z pewnością będzie to obóz literacki, na który jadę z moją dobrą koleżanką, zacną Polą (więcej o niej znajdziesz tutaj). Odbędzie się on w górach, a dla mnie i Poli - jako, że jesteśmy z Trójmiasta - oznacza to, że musimy wyruszyć dzień przed innymi członkami naszej zacnej wyprawy i spać w autokarze pierwszą noc... same przyjemności;p I jeszcze zaskoczyło mnie to, że obóz odbędzie się w Poroninie - w tym samym, w którym mieszkał nikt inny jak niejaki Włodzimierz L., który w sumie nic takiego nie zrobił, oprócz tego, że, hmmm... wywołał Rewolucję Październikową? *ach, ja i mój kochany sarkazm*
Drugą podróżą, która mnie czeka, jest wyprawa (jeszcze nie do końca zaplanowana) do Gruzji. Pierwotnie miała naszą destynacją być Armenia, ale kiedy dowiedzieliśmy, że szykuje tam coś na wzór ukraińskiego Majdanu, tzw. Electric Yerevan, to z rodziną stwierdziliśmy, że wybór pada na jej północnego sąsiada. Może mnie czekać przed tą wyprawą szybki kurs języka rosyjskiego, bo w Kaukazie to podobno mało kto zna angielski;) W planach mam również zabranie Kajaxa na wyprawę, ale czy się to uda? Miejmy nadzieję...

W dalszych planach są książki, jak zawsze. Więc... oto moja lista:

1. Trudi Canavan - "Głos Bogów"



Trzecia część trylogii "Era Pięciorga" tak mocno lubianej w naszym kraju australijskiej pisarki. Jestem w trakcie czytania części drugiej i muszę przyznać, że im dalej ją czytam, tym bardziej zaczyna mnie... niepokoić (to chyba dobre określenie) zakończenie trylogii. Co się stanie z Aurayą, Emerahl i innymi bohaterami, których poznałam w pierwszej części?...
...właściwie, to nawet przypomniała mi się moja mała przygoda, którą miałam w Empiku, kupując ostatni, brakujący tom Trylogii Czarnego Maga, debiutanckiej serii pani Canavan. Przy kasie ekspedient rzucił komentarz, że on to w sumie nie lubi jej twórczości, ale rozumie, że komuś może się ona podobać. Zapytałam więc, dlaczego za nią nie przepada. A ten miły pan na to odpowiedział, że po prostu ona opisuje średniowieczny zamek tak, jakby nigdy w nim nie była. Ale cóż się dziwić? Trudi jest z Australii, a u nich nie ma zamków pod dostatkiem jak w Polsce, Francji czy Niemczech, dajmy na to. I to mu odpowiedziałam. Odpowiedź była taka: "Właśnie...", z cichym westchnięciem w tle. Może nic wielkiego z tej historii nie wynika, ale chciałam ją od dawna opisać na blogu:)

2. Olga Gromyko - "Zawód: Wiedźma" cz. 1 i cz. 2




Z twórczością pani Gromyko zaznajomiły mnie moje dwie koleżanki, o których już wspominałam - Kaja i Pola.
Obie są fankami tej zacnej białoruskiej pisarki i tak właściwie, to im się nie dziwię - zajrzałam do pierwszej części i o mały włos nie dałam się kompletnie wciągnąć. Nigdy wcześniej nie zetknęłam się z czymś podobnym do stylu pani Olgi i - jak pewnie się spodziewacie - nie mogę się doczekać, by po nią wreszcie sięgnąć. Postaram się przeczytać dwie pierwsze części serii o przygodach Wolhy Rednej, ale kto wie... może pójdę jeszcze dalej i przeczytam "Wiedźmę Opiekunkę"?
Jednak dla tych, którzy chcą jej książki normalnie kupić w księgarni mam smutną wiadomość. Z czego, co się dowiedziałam, nakład tego cyklu właściwie to się wyczerpał, a nieliczne egzemplarze są dostępne w sklepach internetowych. Mi się udało kupić po okazyjnej cenie całą serię na Allegro, całe moje szczęście; poza Allegro, nie znalazłam zbyt wiele...





3. Rae Carson - "Dziewczyna Ognia i Cierni"



Rae Carson to jedna z pisarzy dopiero wchodzących na polski rynek. Z tego, co znalazłam o niej w internecie, to to, że mieszka w stanie Ohio z mężem i dwójką przybranych synów oraz, że pisarstwem zajmuje się praktycznie przez cały czas.
O tej książce dowiedziałam się z tego bloga. Jest to opowieść z motywem religijnym, nieco inspirowanym chrześcijaństwem. Muszę przyznać, że pomimo tego, że jestem wierząca, to średnio przepadam za tego typu książkami, ponieważ ich autorzy zazwyczaj nierzetelnie piszą, a ich "świątobliwość" kojarzy mi się raczej ze zwykłą ciemnotą.
Autorka wcześniej wspomnianego bloga jest zadeklarowaną ateistką, lecz jej recenzja była w miarę pozytywna i ostatecznie zachęciła mnie do nabycia tej książki. Czy historia Elisy - bo takie jest imię głównej bohaterki - mi się spodoba? Jak zwykle, to jeszcze się okaże.


4. Anne Rice - "Wampir Lestat"



Druga część bestsellerowej serii "Kroniki wampirów" autorstwa amerykańskiej pisarki Anne Rice. Już wiem, że nie jest to bezpośrednia kontynuacja historii, którą poznałam w "Wywiadzie z wampirem", ale opowieść jednego z bohaterów, który miał w "Wywiadzie..."  raczej drugoplanową lub epizodyczną rolę - tytułowego Lestata. Większość osób (zwłaszcza kobiet;p), które już zdążyły się zaznajomić z pierwszą częścią, fascynuje postać niedojrzałego, ale także nad wyraz okrutnego stwórcy Louisa i Claudii. Ja także się do tych osób zaliczam i mam nadzieję, że gdzieś w trakcie tych wakacji uda mi się chociaż do niej na chwilę zajrzeć:)


Co więcej? Ostatnio wróciło do mnie kilka moich dawnych zainteresowań jak dawno zagubiony bumerang. A właściwie jedno, czyli malarstwo. Oto dwa efekty mojej zabawy z akwarelami (i tuszem):










Ponadto, w zeszłym roku zainteresowało mnie ikonopisartwo, czyli po prostu malowanie świętych obrazów na desce. Ktoś by pomyślał: "Czy horsefan nie upadła na głowę?". Być może Otóż nie! Tak się złożyło, że latem w zeszłym roku, gdy udałam się z mamą na górską wyprawę po Bieszczadach i udało nam się zajrzeć do kilku warsztatów ikon. Zamyślone, na swój sposób magiczne twarze postaci, właściwie to cały styl w jakim były namalowane wydał mi się niezwykle fascynujący. I tak się szczęśliwie złożyło, że moja znajoma nauczycielka plastyki dogadała się ze swoją kuzynką, która z zawodu jest konserwatorem sztuki i razem zaczęły prowadzić cykl zajęć o pisaniu ikon. W trakcie trwania tych zajęć udało mi się stworzyć dwie, z których bardzo jestem dumna, ale bardziej chyba z tej drugiej. Załączam więc zdjęcie tej lepszej, przedstawiającej Archanioła Gabriela:




Pewnie też niektórych interesuje, czy jeszcze będzie cykl o Lwowie. Cóż, raczej na pewno, mam nadzieję, że uda mi się wszystko w miarę ogarnąć i wkrótce poznacie kilka innych, ciekawych i także historii z tego cudownego miasta:)

Pozdrawiam i życzę miłych wakacji

horsefan


Szóstka Wron.