sobota, 2 września 2017

Szóstka Wron.

 Witojcie panie i panowie.

Parę ładnych miesięcy temu przeczytałam pewną książkę, po czym napisałam jej bardzo negatywną recenzję. Z resztą, to mało powiedziane. Ja po niej zjechałam, i to bezlitośnie.
Tą książką był „Cień i kość” autorstwa, a jakże, Leigh Bardugo.
Pewnie teraz część z Was się zastanawia, co właściwie w takim razie skłoniło mnie do jakiegokolwiek powrotu do twórczości tej pani?
Cóż, muszę przyznać, że zachęciły mnie bardzo pozytywne recenzje „Szóstki Wron”. Nawet Klaudia z kanału „Odczytaj”, która zalicza się do tych nielicznych booktuberek, które naprawdę lubię i szanuję, przyznała, że „Szóstka…” bije Trylogię Grisza na głowę, i to wielokrotnie.
I to skłoniło mnie do myślenia. Bo jakim cudem Leigh Bardugo, której styl w jej pierwszym cyklu przypomina wypociny nieogarniętej  trzynastoletniej małolaty z Wattpada, zdołała wyprodukować coś, co spodobało się nawet jej zagorzałym przeciwnikom?

Źródło
 Do tej kwestii jeszcze za jakiś czas wrócę, a teraz pozwolicie, że przybliżę Wam fabułę tej książki.
Ketterdam, stolica wyspiarskiego Kerchu, jest w większości podzielony na tereny zajmowane przez poszczególne, rywalizujące ze sobą gangi.
Jednym z nich jest Klub Wron, w którym prym wiedzie Kaz Brekker, z powodu swojego okrucieństwa nazywany przez mieszkańców miasta Brudnorękim. Pewnego dnia młody złodziej otrzymuje zadanie, zdawać by się mogło, niemożliwe – ma się włamać do Lodowego Dworu, jednej z najpilniej strzeżonych twierdz swojego świata i wydostać stamtąd cennego zakładnika. Do pomocy w wykonaniu zlecenia Kaz wybiera pięcioro podobnych sobie wyrzutków, którzy dla pieniędzy są w stanie zrobić niemalże wszystko.
A są nimi:
- Inej Ghafa, osobista pomagierka Kaza, zabójczyni oraz zbieraczka sekretów, zwana powszechnie Zjawą,
- Nina Zenik, grisza zbiegła z Ravki, ciałobójczyni mogąca zaledwie jednym ruchem zabić człowieka od wewnątrz,
- Jesper Fahey, pochodzący z Nowoziemia specjalista od broni palnej, wybuchów oraz kart,
- Matthias Helvar, Fjerdanin, dawniej drüskelle parający się polowaniem na griszów, dziś skazany przez fałszywe zeznania głoszące, że handlował niewolnikami,
- oraz Wylan Van Eck, syn bogatego ketterdamskiego kupca, który, choć odrzucony przez wymagającego rodzica, ma stanowić gwarancję uczciwości Brekkera.
Razem, pomimo licznych różnic między nimi, będą musieli współpracować w dążeniu do wspólnego celu, jakim jest szybkie wzbogacenie się…

Źródło

Swoją ocenę zacznę od tego, o czym wspominałam na początku, czyli porównania tej książki do Trylogii Grisza. A muszę przyznać, że w porównaniu z tym, co autorka serwuje swoim czytelnikom w swoim pierwszym cyklu, „Szóstka…” robi naprawdę ogromne wrażenie. 
Po pierwsze, kreacja bohaterów. Każdy z tytułowej szóstki ma wyraźnie nakreślony charakter, cele oraz bardzo bolesną przeszłość, która znacznie przyspieszyła u nich proces dojrzewania.
To coś zupełnie innego niż historia Aliny Starkov, w której to, z samą główną bohaterką na czele, proces kreowania postaci przypomina swoistą taśmę produkcyjną – dajemy osobnikowi kilka podstawowych cech wyglądu i charakteru, a potem mówimy „do widzenia”, bez żadnego zagłębiania się w psychikę danego bohatera czy bohaterki.
Po drugie, przedstawienie świata. W „Griszy” nieustannie odnosiłam wrażenie, że świat Ravki, Kerchu czy Fjerdy jest nudny, przewidywalny, że wszystko jest w nim sztuczne i mało realistyczne. Jeżeli w pierwszym cyklu Leigh Bardugo również Was to denerwowało, to mogę Was z ręką na sercu pocieszyć, że tutaj tego nie uraczycie.

Nie dość, że widać ogrom pracy wykonany przy jego tworzeniu, w tym również bardzo dobrze wykorzystany research,  to jeszcze czytelnik zagłębia się w niego z przyjemnością, pragnąc odkryć wszystkie jego najmroczniejsze zakamarki. Czytając, odnosiłam czasem wrażenie, że znalazłam się w jakiejś mroczniejszej, fantastycznej wersji dawnego Amsterdamu, w którym pomieszano ze sobą elementy z XVII, XVIII i XIX wieku.
Po trzecie, język, jakim posługuje się autorka jest lekki, wyrobiony, przez co przez tekst po prostu się płynie… czegóż chcieć więcej w młodzieżówce?
Okej, trochę tu wzniosłam ochów i achów na cześć tej powieści, jednak nie byłabym sobą, gdybym nie wytknęła jej chociaż kilku drobnych wad.  Co prawda, w ich temacie nie mam do powiedzenia zbyt wiele nowego.

Francuska okładka [Źródło]
 Z pewnością muszę się zgodzić ze zdecydowaną większością recenzji tej książki, że jej zdaje się największą wadą (z tych, które udało mi się dostrzec, oczywiście) jest wiek bohaterów. Zbyt młodzi oni chyba na te doświadczenia, jakie mają.
Oczywiście, rozumiem, że jest to historia z założenia skierowana do młodzieży, a ci zawsze potrzebują kogoś, z kim można się utożsamiać, ale serio – gdyby w tej książce nie było podanego wieku bohaterów, to nigdy przenigdy nie powiedziałabym, że w rzeczywistości mają oni… około 16-17 lat. Na przykład Kaz – na swoją reputację bezwzględnego przywódcy złodziei pracował nad wyraz krótko, podobnie jest zresztą z jego ogromnym sukcesem finansowym. Czy dla uzyskania większego realizmu nie lepiej by było dodać mu odrobiny lat i uczynić go dwudziestopięcio-, a może i nawet dwudziestosiedmiolatkiem?
Mogłabym tak wymieniać każdego z bohaterów i mówić dlaczego takiej Inej dałabym co najmniej dziewiętnaście lat, a takiemu Matthiasowi – dwadzieścia trzy lub cztery, ale nie wydaje mi się to zbyt potrzebne, zwłaszcza, że po drodze mogłabym coś przez przypadek zaspoilerować.
Zamiast tego, przejdźmy do następnego punktu.
Drugą wadą, choć znacznie mniejszą, jest fakt, że akcja, która od początku pędzi w zawrotnym tempie, w pewnym momencie zwalnia i na chwilę robi się, delikatnie rzecz ujmując, nudno.
Na szczęście dla czytelnika, ów „okres nudy” nie trwa zbyt długo, i o ile ktoś nie porzuci lektury na tym etapie i wykaże się  odrobiną cierpliwości, to nie będzie rozczarowany.
Zapewne inny czytelnik (recenzent?)  wytknąłby tej historii znacznie więcej wad i błędów, jednak ja nie chcę ich dalej poszukiwać, że ilekolwiek by ich nie było, to i tak zalety przeważają nad wadami.
I w sumie tutaj mogłabym już tylko zakończyć tę recenzję szczerze polecając lekturę tej książki, jednak pozostała mi jeszcze jedna, bardzo ważna kwestia, którą chciałabym w niej koniecznie poruszyć.
Gdyby ktoś dał mi do przeczytania sam tekst „Szóstki Wron” nie podając mi nazwiska autora i gdyby akcja nie działa się w świecie griszów, to nigdy bym nie powiedziała, że autorką tej powieści jest Leigh Bardugo.
Czy w takim razie należałoby bardzo pogratulować tej pani postępów i życzyć jej dalszych sukcesów? Może tak. Albo i nie…

Źródło
 Jak się  domyślacie, nie mogłam, jak każdy książkowy pseudodetektyw, przejść obojętnie obok tak diametralnej zmiany stylu u autorki, której poprzednie „dzieła” uważam za doskonały przykład grafomaństwa. Dlatego też, z czystej ciekawości, postanowiłam sprawdzić, jak wiele czasu upłynęło od premiery ostatniego tomu Trylogii Grisza (nawet przez niektórych fanów uważanego na najgorszą część cyklu) do premiery „Szóstki Wron” .
Wynik przerósł moje oczekiwania. Niestety, w tym negatywnym znaczeniu.
Oryginalna data premiery „Ruiny i rewolty” to 17 czerwca 2014 roku, „Szóstki Wron” – 29 września 2015 roku. To daje nam w przybliżeniu rok i trzy miesiące.
Jeśli weźmiemy pod uwagę, ile czasu zajmuje edycja i korekta (a przy takiej liczbie stron z pewnością było nad czym pracować), opracowanie szaty graficznej, decyzja odnośnie marketingu i promocji, wysokości nakładu oraz inne tego typu formalności, to wyjdzie nam coś około roku.
Więc na napisanie książki zostają te trzy miesiące (plus parę dni). Może i doświadczony, bardzo wyrobiony pisarz byłby w stanie napisać taką powieść w tak krótkim czasie, ale umówmy się – osoba, która w poprzedniej swojej pracy wykazała się tak dużą niedojrzałości i brakiem kwalifikacji literackich? „Szóstka Wron” reprezentuje poziom i styl, do których sama dążę, a piszę na znacznie wyższym poziomie niż autorka Trylogii Grisza. Pisanie to nieustanna nauka i bardzo długi proces, który z prawdziwą radością obserwujemy u wielu autorów, ciesząc ich rozwojem, ale tutaj to proces tak niebywale szybki, że aż…. zwyczajnie niemożliwy. Trudno mi bowiem uwierzyć, że można zdobyć takie umiejętności, doświadczenie i literackie wyczucie, zaczynając z tego poziomu, od jakiego zaczynała  autorka Trylogii Grisza, w tak krótkim czasie.
Czy w takim razie autorem „Szóstki Wron” wcale nie jest Leigh Bardugo, a jedynie anonimowy ghostwriter?

Źródło
 Może i ktoś z Was uzna to twierdzenie za przesadę z mojej strony, ale przyznajcie  – wygląda to co najmniej zastanawiająco.
Na moją opinię w tej kwestii z pewnością wpływ miał fakt, że „Szóstkę…” zaczęłam czytać w drodze powrotnej z obozu literackiego, na którym to, oprócz pisania w ilościach ogromnych, mieliśmy również zajęcia praktyczne. Na jednych z nich nasza nauczycielka wyjaśniła nam, kim są ghostwriterzy, czyli osoby, które za wynagrodzeniem piszą, korygują lub redagują różne teksty. Rozmawialiśmy o tym głównie pod kątem pisania na czyjeś zlecenie, najczęściej osoby która później opatrzy pracę swoim nazwiskiem. W osłupienie wprawiła mnie informacja, że zjawisko to jest powszechne i często wydawnictwa (szczególnie zagraniczne) publikują różne formy literackie pod znanym już nazwiskiem, wiedząc, że „to się sprzeda”, zamiast podejmować ryzyko i liczyć straty wtedy kiedy prace jeszcze nieznanych autorów smętnie zbierają kurz na półkach księgarskich. Często dla młodego pisarza, to jedyna forma upublicznienia jego działa. Oczywiście, są wśród ghostwriterów również i takie osoby, które w pełni świadomie pracują jako „pisarz do wynajęcia”. Wydaje mi się, że jeżeli „Szóstka…” rzeczywiście wyszła spod pióra ghostwritera, to raczej mógł być to ktoś właśnie taki.
Nie upieram się przy moim zdaniu, ale proszę Was – miejcie to na uwadze, jeśli zechcecie przeczytać tę książkę. Gorąco Was do tego zachęcam, ponieważ sądzę, że, pomimo swoich wad, „Szóstka Wron” to warta polecenia młodzieżówka, zwłaszcza na teraz, kiedy mamy ostatnie dni lata.

A tymczasem żegnam państwa.

Pozdrawiam 

SophieMarie

niedziela, 6 sierpnia 2017

Bluszcz.

Pięćset lat.
Tyle minęło, odkąd została tutaj zamknięta.
Nie żeby miała jakoś szczególnie dobrą pamięć. Po prostu kresek, rysowanych na ścianie po jednej na każdy rok, było pięćset. 

Źródło
Bogowie niech przeklną wiedźmę, która ją tutaj zamknęła, niech przeklną jej rodziców, bo zawarli z nią ten durny pakt, niech przeklną również jej długowieczność, tak, jej długowieczność, bo przez nią nie mogła zaznać spokoju w objęciach śmierci!

Na początku próbowała się pocieszać tymi wszystkimi bajkami zasłyszanymi jeszcze w dzieciństwie.
W nich piękne księżniczki ratują z opresji równie piękni książęta, a na koniec para bierze wręcz obowiązkowy ślub. 

Później zaczęła się zastanawiać, kto pisze takie głupoty. 

Źródło
Przecież po nią nie przyszedł żaden piękny książę, ba, nawet żaden brzydki się nie pofatygował.
Może to wszystko przez ten cholerny bluszcz, który porastał jej wieżę… miała wrażenie, że z każdym rokiem zielsko rozrasta się bardziej i bardziej. To prawie tak, jakby miało własną świadomość…
Przez te wszystkie myśli bluszcz stał się dla niej synonimem jej wszystkich najgorszych koszmarów.
Budziła się w środku nocy, zlana potem, nadal mając w pamięci widok cienkich pnączy oplatających, a później pożerających jej rodzinę… 

Wiedziała, że gdyby nie on, już dawno by zwiała z tej wieży. Nawet jeśli skok z tak ogromnej wysokości był niebezpieczny, ale przecież zawsze mogłaby się zawiesić na swoich włosach, prawda?
A włosy miała całkiem długie… z resztą, nie po to hodowała je przez ten cały czas, żeby nie móc ich w jakimś sensownym celu wykorzystać!

A jednak myśli o bluszczu, cały ten strach przed nim, nie opuszczały jej. Ciągle, nawet gdy chociaż przez chwilkę zastanawiała się nad ucieczką, zaraz w głowie miała obraz samej siebie, pochłanianej przez cienkie, zielonkawe wężyki…

I tak, przez jedno paskudne zielsko była skazana na tę wieżę, na te misterne zdobienia i freski przedstawiające sceny ze sławnych bitew. Jakby obrazek mógłby jej zastąpić prawdziwe życie, a przedstawione na nim postaci – rodzinę i przyjaciół. 

Wszystko przez ten bluszcz…

Tkwiła w swojej nienawiści do tego paskudztwa, aż, nim się obejrzała, minął kolejny rok. 

Wtedy dostrzegła, że bluszcz przyrósł jej do okna.
Na ten widok serce zaczęło jej bić jak szalone.
Bała się, że lada dzień przebije się przez mętną szybę, przebije się i zacznie oplatać ją swoimi pnączami, aż ją pochłonie, pochłonie, udusi i pożre… 


Straciwszy jakiekolwiek nadzieje na ratunek, położyła się na swym łożu, umiejscowionym – o, słodka ironio – tuż przy oknie. Zamknęła oczy i poczuła, jak serce jej powoli zwalnia. 

Czyżby umierała? 

Miała skrytą nadzieję, że tak, choć póki co jakoś marnie to wyglądało. Nie widziała żadnych świateł na końcu tunelu, nie słyszała żadnych chórów anielskich, nie spotkała żadnych świętych. I przede wszystkim – nie poczuła obecności żadnego z bogów.
Zupełnie inaczej, niż w księgach uczonych mędrców… 



Obudziła się, gdy szare, pokryte chmurami niebo rozjaśniło się. Ciemność zastąpiły promienie słoneczne, wlewające się przez otwarte okno do komnaty.

To zaświaty?
Sen?
Czy może jednak jawa?

Uszczypnęła się w rękę. Zabolało. Czyli jednak żyła.
W takim razie, jak długo spała? Bardzo chciała się tego dowiedzieć… 

Jakże wielkie było jej zdziwienie, gdy wstając dostrzegła na posadzce… człowieka.
A raczej, sądząc po uszach, elfa. 

Z początku sądziła, że to jednak jest sen, że zaraz się obudzi, no, bo przecież to niemożliwe, żeby teraz, po tylu latach od zamknięcia w wieży, ktoś ją wreszcie odnalazł. Prawda? 

Zanim zdążyła zareagować, elf przekręcił się na plecy, ziewnął, przeciągnął się, po czym powoli i dość niezgrabnie, wstał.
W słońcu błysnął wzór wyszyty srebrnymi nićmi na jego kaftanie.
Motyw bluszczu. 


-Kim… ty… jesteś? – zapytała. 

- Sam chciałbym to wiedzieć. – odparł młody elf, po czym znów ziewnął. – Nic, przypomnę sobie za jakiś czas… Cholera, zbyt długo byłem rośliną… Wiem tylko, że chcę stąd zwiać. Nie znoszę tego miejsca. A ty?

Uśmiechnęła się pod nosem.

- Ja również go nie znoszę. – Delikatnie zebrała ręką włosy. – Ale, na szczęście, chyba wiem, jak można się stąd wydostać.

* * *

Krótkie opowiadanko, napisane na obozie literackim. Za zadanie mieliśmy napisać tekst o długości co najmniej pięciuset wyrazów z motywem danej roślinki. Mnie przekazano bluszcz. 
Efekty moich męczarni nad zeszytem można podziwiać powyżej. 

Pozdrawiam

SophieMarie

środa, 2 sierpnia 2017

Zaczynam od nowa.

Witam.

Pewnie właśnie się zastanawiasz, co tutaj robisz? Trafiłeś (lub trafiłaś, jeśli jesteś osobnikiem płci pięknej) na jakiegoś bloga, którego tytuł sugeruje, że autorka ma całkiem nierówno pod sufitem, w dodatku sam/a jesteś totalnie zagubiony/a.

Otóż, drogi Przyjacielu tudzież Przyjaciółko, nie jestem tutaj nowa. Może już zdążyłeś/aś zauważyć starsze posty, w których autorka podpisuje się pseudonimem horsefan. Tak, koleżko - wcześniej ten blog nazywał się Wszystko według horsefana, a jego adres wyglądał w ten sposób: zycie-wedlug-horsefana.blogspot.com.

Pewnie się teraz chętnie zapytasz, po co mi była ta zmiana?


A ja odpowiem Ci w ten sposób: zmiany są dobre. Korzystne. Warto od czasu do czasu zmienić w swoim życiu.
Ja pod pseudonimem horsefan funkcjonowałam w sieci od ponad pięciu lat, tj. odkąd w 2012 roku, na majówkę, założyłam swojego pierwszego bloga. Jego tematyką, o ile się nie mylę, było wszystko, co jest związane z końmi; jazda, rasy, a nawet plastikowe figurki koni marki Schleich.
I stąd właśnie wziął się pomysł na mój poprzedni pseudonim.

Jeśli ktoś jest ciekawy, co dalej było z tym blogiem o koniach, to również o tym opowiem.
Prowadziłam go przez trzy lata, do 2015 roku. Bo właśnie wtedy stwierdziłam, że to wszystko jest po prostu bez sensu. Umówmy się, nie umiałam wtedy jeszcze zbyt dobrze pisać, a posty o rasach koni to właściwie stanowiły kalkę tego, co przeczytałam w jednej z moich książek na ten temat. Frustrowało mnie to, że ciągle musiałam wyszukiwać tematy do postów, kiedy już wcale nie sprawiało mi to żadnej frajdy.
No i w końcu porzuciłam tego bloga.

Później założyłam już wspomniane Wszystko według horsefana. No i prowadziłam tego bloga, prowadziłam... aż parę dni temu sobie pomyślałam:
Dlaczego, do jasnej cholery, ten blog nazywa się "Wszystko według horsefana"? 

No, bo widzisz, na wszystkich innych mediach społecznościowych (może z wyjątkiem Facebooka;P) nazywam się SophieMarie, względnie SophieMariePL. Więc czemu i tutaj nie miałabym również tak się nazywać?
Tak powstał Dziwny świat panny Zofii, który stanowi swoistą kontynuację tego, co pisałam poprzednio. Nie będę usuwać starych postów, jeśli kogoś to interesuje. Po prostu będę dalej pisać.
Od nowa.

Hm, pewnie teraz się zastanawiasz, jak powinnam zakończyć ten post?
Nie martw się. Ja też nie wiem, choć bardzo bym chciała.

Może tak na pożegnanie powiedzmy sobie po prostu: do zobaczenia w następnym poście?


SophieMarie

środa, 28 czerwca 2017

Mam coś ostatnio pecha do książek, czyli post o tym, jak nie powinno się pisać fantastycznych młodzieżówek

Z tytułu pewnie już się zdążyliście domyślić, o co chodzi. Mam pecha do książek, a dokładniej - do fantastycznych młodzieżówek.
To będzie recenzja. Dość ostra  recenzja, choć mam nadzieję, że nie zalicza się ona do hejtu.
Jak nie, to spoko. Jak tak... trudno.
Chciałabym tylko powiedzieć, tak jeszcze w ramach wstępu, że ten post nie ma na celu nikogo obrazić.
Po prostu chciałam bardzo dobitnie wyrazić swoją opinię i postaram się to zrobić najdelikatniej jak się da.
Aha, i jeszcze coś. Ten post będzie bardzo dłuuugi, choć żywię ukrytą nadzieję, że chociaż nielicznym uda się dobrnąć do jego końca.
Okej? To co? Zaczynamy?

* * *
Dzisiaj na warsztat biorę książkę bardzo, ale to bardzo popularną wśród młodzieży. O jej autorce (która, nota bene, była ostatnio na ustach wielu książkoholików z powodu innej swojej książki) mówi się, że jest nową królową Young Adult Fantasy, wychwala się ją za to, jak to niby pięknie pisze...
Kojarzycie już coś? 
Mowa o książce Cień i kość autorstwa amerykańskiej pisarki Leigh Bardugo. 

Źródło
Odkąd w zeszłym roku wydano w naszym zacnym kraju Szóstkę wron, nazwisko tej pani (w domyśle: L. Bardugo) nie dawało mi spokoju. Co chwila gdzieś słyszałam (tudzież czytałam): "Leigh Bardugo to, Leigh Bardugo tamto". 
Mój Rozum mi podpowiadał: "Zośka, przecież ty masz chyba z milion książek do nadrobienia, nie przeczytasz tego!". Jednak pomimo tego, moje Serce się rozradowało, kiedy wracając ze szkoły natknęłam się w księgarni na nowe wydanie pierwszego tomu Trylogii Grisza. Możecie się od razu domyślić, że je kupiłam i czym prędzej popędziłam do domku, szczęśliwa, że wreszcie się dowiem, o co wreszcie z tym całym hype'em na Leigh Bardugo chodzi. I przy okazji dowiem się jak dobra (lub jak zła) jest ta powieść...

Bo wiecie, o ile o już wspomnianej Szóstce… nasłuchałam się wiele dobrego, o tyle wiele złego słyszałam o  Trylogii Grisza.   

Jednak gdy dowiedziałam się, czym autorka inspirowała się pisząc tę trylogię, postanowiłam, że nie spocznę, dopóki nie przeczytam chociaż tego nieszczęsnego pierwszego tomu.

Akcja książki rozgrywa się w Ravce, państwie wzorowanym na carskiej Rosji.
Kraj od ponad stu lat jest przecięty przez pełną magicznych, niebezpiecznych stworzeń Fałdę, która z roku na rok rozrasta się, pożerając wszystko wokół. Aby handlować z sąsiadami, władca zdecydował wysyłać przez Fałdę tzw. Pierwszą Armię, złożoną głównie z sierot. Jedną z nich jest asystentka kartografa i zarazem nasza główna bohaterka, Alina Starkov. W dniu przeprawy przez Niemorze dziewczyna uwalnia w sobie moc, która odpędza atakujące statek Wilkry. Wydarzenie to wywraca jej życie do góry nogami. Ze swojego oddziału trafia do stolicy, Os Alty. Tam rozpoczyna się szkolenie Aliny na jedną z magów i członków krajowej elity zarazem – Griszów – pod okiem ich przywódcy, samego Darklinga…

Mapa świata Griszy / Autorka grafiki: Irene Koh / Źródło

Okej, tyle z fabuły. Uwierzcie mi, to wystarczy. 

Po lekturze mogę jednoznacznie stwierdzić, że pisarka wyraźnie dokonała jakiegoś research’u zanim wzięła się do pracy, jednak był on bardzo powierzchowny... hm, co tam powierzchowny, to za mało powiedziane. 
Research tutaj leży i kwiczy. I woła o pomstę do nieba. 

Będąc ciekawa, w jaki sposób pisarka stworzyła język ravczański, natknęłam się na informację, że nie poszła ona na kurs języka rosyjskiego, a zamiast tego posługiwała się drobnymi tłumaczeniami od poznanej przez Facebooka Mongołki.
Dlaczego? To właśnie mnie bardzo zastanawia, bo umówmy się - język rosyjski jest na tyle popularny, że większość szkół językowych ma go w ofercie, a Leigh Bardugo, z tego co wiem, nie mieszka w jakiejś wiosze na końcu świata (zapomnianej przez Boga i ludzi, oczywiście), tylko w Hollywood. Zakładam więc, że i tam może się znaleźć co najmniej jedna taka szkoła, w której można się tegoż rosyjskiego uczyć. Chyba się ze mną zgodzicie, co nie?

Choć autorka zastrzega się, że ravczański nie stanowi kalki języka rosyjskiego (z niewielkimi naleciałościami z mongolskiego), to pewne językowe sprawy najzwyczajniej w świecie nie dawały mi spokoju. 
Czasami wręcz wyprowadzały mnie z równowagi, bo odnosiłam wrażenie, że Leigh Bardugo po prostu nie chciało się poczytać na temat chociaż samych podstaw rosyjskiego, tylko bezmyślnie wpisywała do tekstu to, co przetłumaczyła jej internetowa znajoma.
Co prawda, Leigh Bardugo na swojej stronie zamieściła artykuł, wyjaśniający, dlaczego postąpiła w kilku przypadkach tak a nie inaczej (klik!), ale dla mnie to po prostu za mało, dlatego postanowiłam przekazać Wam pewne moje spostrzeżenia. 

Na pierwszy ogień weźmy sobie tytuł trylogii. Grisza? Skąd w ogóle wzięło się takie słowo?
Pisarka w swoim artykule napisała, że ten wyraz bardzo kojarzył jej się z gejszą (ang. geisha), a więc z czymś bardzo wschodnim, wręcz orientalnym.
Czym jednak jest ten wyraz w rzeczywistości? Otóż, moi drodzy, jest to zdrobnienie od rosyjskiej wersji naszego imienia Grzegorz (dla porównania angielska wersja to Gregory), czyli od Grigorija.
No i co z tego, Zośka?
- pewnie się ktoś by się mnie tak zapytał.
Żeby przedstawić Wam w czym problem, posłużę się (może trochę spolszczonym) przykładem. Otóż, z rosyjskiego punktu widzenia, ta seria tak naprawdę nazywa się Trylogia Grzesia. A właściwie to nawet nie Trylogia Grzesia, tylko Trylogia Grześ, ale to mniejsza z tym. Rozumiecie teraz, o co mi chodzi? Nie? To zaraz zrozumiecie.

Źródło

Inna rzecz również mnie bardzo zastanawia w tej książce, a mianowicie sposób w jaki autorka nazywa swoich bohaterów.
Na przykład, już od pierwszych stron denerwował mnie fakt, że Alina nazywa się Starkov. Dlaczego? Ano dlatego, że, gwoli ścisłości, powinna się nazywać Starkova.
Wielu fanów tej książki teraz by chętnie mi powiedziało: "Ale to jest Ravka, a nie Rosja, więc czego się czepiasz?".
Do nich mam takie oto pytanie: czy wyobrażacie sobie, że bohaterka żyjąca w świecie inspirowanym Polską nazywa się np. Kowalski, Malinowski albo, dajmy na to, Potocki? Żeby było mało, twórca uważa, wręcz upiera się, że to nic takiego, ba, że to w pełni poprawny sposób nadawania nazwiska. Dlaczego? Ponieważ on/ona wymyślił specjalny język, w którym to jest poprawne.No, i niby ma rację. Ale, przyznajcie się, czulibyście jakiś tam niesmak, prawda?
O tym Leigh Bardugo również napisała w swoim artykule; tworząc swój świat, postanowiła, że - w przeciwieństwie do Rosji - w Ravce nazwiska nie odmieniają się wedle płci.
Czyli teoretycznie sprawa z nazwiskami jest załatwiona.

Dlaczego jednak tylko teoretycznie? 
Przez zupełny przypadek natknęłam się w Internecie na spoiler (błagam, nie bijcie mnie!) dotyczący pewnego męskiego bohatera, którego nazwisko brzmi… Morozova. I tutaj wpadłam w konsternację. No, bo niby Leigh Bardugo twierdzi, że w jej historii nazwiska się się nie odmieniają według płci, a tutaj taki michałek... który, bez względu na to, czy będziemy brali pod uwagę zasady stworzone przez pisarkę czy też nie, jest niepoprawny. Gdzie się podziewa tutaj logika?
Jak się pewnie spodziewacie, powinien on się nazywać Morozov...

Źródło

Jeszcze inny bohater, na którego zwróciłam uwagę, ma na imię Botkin. Przyznam się, że kiedy po raz pierwszy pojawił się w książce, ciągle wracałam do tego fragmentu i czytałam go od nowa, chcąc się upewnić, czy to aby na pewno prawda. Ale tak - imię tego bohatera brzmi Botkin.
Co w tym złego? 
No, nie mówi Wam to czegoś? Na przykład: Woronin, Smiertin, Sorokin, Panin, Szelygin, a nawet takie jak Szyszkin, Gagarin, Bakunin, Lenin czy Stalin? Wszystkie te wyrazy z imieniem Botkina łączy końcówka -in.
A wiecie czym one są (choć to w sumie pytanie retoryczne, bo nawet niekumaci po tych trzech ostatnich powinni się domyślić)? Nazwiskami.
Imię bohatera brzmi tak, jakby było nazwiskiem. (A tak na marginesie, to przykładowe nazwiska wzięłam stąd: klik! i klik! oraz z mojej własnej pamięci;p)
Ponadto, ten bohater nawet nie jest Ravczaninem, pochodzi z Szu Hanu, który, jak mniemam, jest inspirowany Chinami albo jakimś innym azjatyckim państwem. Zupełnie więc nie rozumiem, czemu ma on rosyjskie (chyba powinnam była napisać: ravczańskie) imię...  Pani Logiko, gdzie się pani podziała?

Kończąc temat języka oraz nadawania imion, chciałabym poruszyć jeszcze jedną kwestię. Teraz naprawdę ktoś może uznać, że się czepiam, ale ja po prostu nie mogę wytrzymać.
Więc tak: ci, którzy uczyli/uczą się języka rosyjskiego i/lub wiedzą więcej o kulturze rosyjskiej niż przeciętny Kowalski, zdają sobie sprawę z istnienia tzw. patronimików tudzież otczestw. Jest to określenie dodawane po imieniu danej osoby, mówiące jak ma na imię ojciec posiadacza (w Skandynawii oprócz nich istnieją również utworzone od imienia matki matronimiki, ale to mniejsza z tym).
Oznacza to, że gdybym była Rosjanką i, dajmy na to, mój ojciec miałby na imię Aleksandr, to oficjalnie nazywałabym się Sofija Aleksandrowna i kiedy ktoś chciałby się do mnie zwrócić w sposób oficjalny, nazwałby mnie właśnie w ten sposób. A gdybym miała brata o imieniu, dajmy na to, Wasilij, to nazywałby się on Wasilij Aleksandrowicz. Oczywiście, patronimik nie dyskwalifikuje zwykłego "proszę pana/pani", ale jego używanie stało się już dawno tradycją i uchodzi za bardzo kulturalne.
A jak chcecie wiedzieć więcej, to ciocia Wikipedia prawdę Wam powie: klik!
Tylko teraz pewnie ktoś się zapyta: Zośka, ale po co ty, kobieto, nam to wszystko mówisz?
Otóż, wykładam Wam tę wiedzę przez cały akapit po to, by zadać jedno pytanie. Dlaczego tychże otczestw tudzież patronimików nie ma w tej książce? Chcąc dowiedzieć się, dlaczego Leigh Bardugo zdecydowała się na taki zabieg, nie znalazłam nic, jak internet długi i szeroki. Czyżby to możliwe, że research wykonany przez pisarkę był na tyle powierzchowny, że zwyczajnie w świecie nie wie (a przynajmniej nie wiedziała w trakcie powstawania trylogii) ona o ich istnieniu...? Czekam na Wasze odpowiedzi w komentarzach.

Przechodząc do nowego tematu, bardzo rzuciło mi się w oczy zamienne używanie przez Darklinga słów car/caryca oraz król/królowa w odniesieniu do władców Ravki.
Już z lekcji historii niemal każde dziecko wie, a przynajmniej powinno wiedzieć, że słowo car wcale nie znaczy król (bo po rosyjsku to korol'), ale cesarz bądź imperator.
We wcześniej wspomnianym artykule Leigh Bardugo nie wyjaśniła, dlaczego tak zrobiła. Fani tej trylogii pewnie znów ostrzą na mnie teraz swoje zęby, bojowo wykrzykując: "To jest Ravka, nie Rosja, głupia!".
Jakby to podsumować... mylenie tak prostych pojęć jak król oraz car, bez względu na fakt, co miała na myśli autorka, wskazuje tylko i wyłącznie na ignorancję twórcy. Koniec, kropka.

To potknięcie pisarki może przez co niektórych zostać uznane za kontrowersyjne. Tutaj argument, że „autor ma prawo wykreować świat taki, jak mu się żywnie podoba” może mieć większą rację bytu.
Jednak ja po dłuższym czasie doszłam do wniosku, że warto o tym wspomnieć.
A mianowicie, ulubionym napojem alkoholowym Ravczan, którym upijają się na umór, jest kvas. W rzeczywistości kvas (właściwie po polsku to powinno być: kwas) to napój bezalkoholowy lub ewentualnie zawierający tegoż alkoholu niewielkie ilości. Pije się go latem, dla ochłody, głównie w Rosji, na Białorusi i Ukrainie.

Kwas chlebowy / Źródło

Z jednej strony mam tutaj uraz do Leigh Bardugo, bo jej czytelnicy mogą sobie przyswajać w ten sposób nieprawdziwe informacje. Jednak z drugiej strony trochę rozumiem, czemu w miejscu kvasu nie pojawiła się tak dobrze nam znana wódka (lub vodka, jak pewnie napisałaby autorka) – spodziewam się, że pisarka nie chciała w ten sposób zachęcać lub przynajmniej zostać posądzona o zachęcanie młodzieży do picia tego alkoholu. A poza tym, wódka jest w jakiś sposób zbyt oczywista, bo wszyscy ją znają. Więc jakiś mały plusik twórczyni się należy. (Z artykułu dowiedziałam się nawet, że takie właśnie były motywacje L. Bardugo, więc plusik również dla panny Zofii za to, że... umie czytać w myślach?)

Jeśli jakoś miałabym podsumować mój ogląd na cały świat Griszów, to powiem, że bardzo, ale to bardzo widać, że został on stworzony przez Amerykankę, która na dodatek nie wykonała żadnego znaczącego wysiłku, aby poznać i zrozumieć kulturę Wschodu.
No, niby to nie jest Rosja, ale przydałoby się tu nieco więcej tej rosyjskości wepchnąć. Zamiast chociaż delikatnego oddania tej charakterystycznej, wschodniej mentalności, ze wszystkimi jej odmiennościami od świata zachodniego, mamy tutaj (pseudo)amerykańskich bohaterów z rosyjsko brzmiącymi imionami i nazwiskami.
Do tego dochodzi kilka słów kluczy typu cerkiew (choć to już pochodzi z polskiego tłumaczenia, bo w oryginale było church), ikona (ale pop jako określenie kapłana prawosławnego już tu nie występuje – tłumaczka z niewiadomych przyczyn przetłumaczyła słowo priest na ksiądz), samowar, car, da, niet, kapitan… i proszę, Rosja… tfu, Ravka jak malowana.

Jak już wcześniej pisałam, widać, że autorka co nieco poczytała, ale taką wiedzę, jak ona to ma się po przeczytaniu zaledwie kilku, może dwóch-trzech, opracowań. Choć czasami tekst wyglądał dla mnie tak, jakby pisarka przeczytała tylko kilka artykułów na Wikipedii i stwierdziła, że to wystarczy. Tyle ciekawych faktów historycznych, ludowe zwyczaje, mitologia słowiańska, więcej inspiracji strojami (dlaczego w tej książce kobiety nie noszą kokoszników? A chcesz wiedzieć co to właściwie jest kokosznik? Klik! Klik!) ...

Podobne zdanie na ten temat ma Klaudia z kanału Odczytaj oraz bloga o tej samej nazwie. Pod jednym z jej filmików nawet napisałam dość wyczerpujący komentarz, na który otrzymałam równie wyczerpującą odpowiedź:) Z resztą, zobaczcie sami:


Morał z mojej paplaniny jest krótki, ale najwyraźniej nie wszystkim znany: 
Jeżeli piszecie jakąś historię i inspirujecie się w niej jakąś kulturą, okresem historycznym et cetera, et cetera, to nigdy nie traktujcie tej inspiracji po macoszemu. Nawet jeśli to tylko inspiracja, jak twierdzi Leigh Bardugo, to jednak warto więcej poczytać i więcej wiedzieć. Również, jeśli to młodzieżówka.
Wtedy masz znacznie większą szansę na to, że nie popełnisz głupich błędów, twój świat będzie bardziej szczegółowy i interesujący.
I nie będzie wtedy on taki nierealny i papierowy jak świat Griszów. 
Dziękuję za uwagę.

Kolejnym elementem składającym się na całokształt „Cienia i kości”, a który koniecznie chciałabym omówić, są jej bohaterowie.
Na pierwszy ogień idzie nasza bohaterka i Przyzywaczka Słońca, Alina Starkov.
Przyznam się bez bicia, na początku sądziłam, że ta dziewczyna ma jakiś potencjał, a wszelkie podejrzenia uciszałam w przeciągu ułamka sekundy... dopóki nie ujawnił się jej talent. Od tamtej pory u około siedemnastoletniej Aliny zaczynały się objawiać nie do końca przeze mnie pojęte pokłady naiwności i dziecinności. Przez parę stron jeszcze próbowałam sobie to tłumaczyć jej wychowaniem w sierocińcu, niskim wykształceniem oraz przeżytym szokiem w związku z uwolnieniem się mocy. Jednak im dalej w las, tym było gorzej. Chyba nie zliczę, ile razy pacnęłam się w czoło, bo Alina powiedziała lub zrobiła coś, czego nawet dwunastoletnia ja nie ważyłaby się powiedzieć lub zrobić. Jak ta dziewucha przetrwała w carskiej armii, to ja nie wiem...
Cóż by Wam jeszcze na jej temat rzec?
Poza swoim infantylizmem, Alina posiada cechy typowe dla innych bohaterek książek z gatunku Young Adult: jest niepewna siebie, uważa o sobie, że jest brzydka, na przystojnego faceta reaguje nagłym przyspieszeniem rytmu serca i wręcz obowiązkowym rumieńcem...
Moim zdaniem autorka stworzyła ją w zamyśle jako anty-Mary Sue; nie dała jej żadnych niezwykłych cech wyglądu czy charakteru, zamiast tego uczyniła jej wygląd jak najbardziej przeciętnym i niewyróżniającym się, a charakter - słabym. W moim osobistym odczuciu, Alina to klasyczny przykład tego, jak anty-Sue może szybko zamienić się w jak najbardziej Sue, i to w dodatku w wersji Szara Myszka.
Więcej chyba nie trzeba mówić. 

Źródło
 Na drugi ogień idzie Darkling, wszechpotężny lider Griszów, mający z pewnością grubo ponad sto lat. Na podstawie jego powiązań z rodziną carską/królewską (niepotrzebne wykreśl) doszłam do wniosku, że jego historycznym pierwowzorem był nikt inny jak sam… Grigorij Rasputin.
Co? Zaskoczeni? Czy może większość z Was myślała, że na Rasputinie autorka oparła Apparata?
Cóż, do takich wniosków doszłam nie tylko ja, ale również pewna Youtuberka, Nicole z kanału WoolfsWhistle, która, nota bene, jest Rosjanką i mieszka w Moskwie.
Jej filmik macie poniżej:


A jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości lub chciałby się więcej o Rasputinie dowiedzieć, to zapraszam do Wojtka z Historii bez Cenzury.

Okej,  więc skoro już sobie tę kwestię wyjaśniliśmy, to pewnie się teraz zastanawiacie, czy autorka wiernie opisała Darklinga-Rasputina, jego historię, oddała charyzmę jego osobowości?
Cóż, właściwie, poza bardzo luźną inspiracją, naszego Griszy (pamiętacie, że Grisza to zdrobnienie od Grigorija?) jest bardzo mało w… liderze Griszów.
Bo Darkling pełni w tej historii rolę tak dobrze nam wszystkim znanego, nazwijmy go, Mrocznego Przystojniaka.
Jest przede wszystkim bardzo tajemniczy i mroczny. A przynajmniej autorka chce, żeby tak o nim myśleć.  Przykład: mało mówi o sobie - znaczy, mówi Alinie, że nie będzie o sobie mówił, ale linijkę później już jej mówi. Jeszcze raz pytam: gdzie tu logika i styl, proszę państwa?
Ponadto, jest niezwykle przystojny, tak przystojny, że wszystkie griszaickie i nie-griszaickie dziewczęta na jego widok po prostu miękną… no, dobra, przyznaję się, nie wszystkie. Ale ogromna liczba z pewnością.
Osobiście, dla mnie jedynym plusem związanym z jego postacią był twist fabularny na końcu, choć muszę przyznać, że nie był on tak znowu oryginalny i niespodziewany… po prostu działo się coś w miarę ciekawego i tyle.

Mieliśmy już naszą niewiastę-heroinę, Mrocznego Przystojniaka… czas na przyjaciela naszej bohaterki. A jest nim tutaj Malien Orecev, w zdrobnieniu Mal, przyjaźniący się z Aliną od dzieciństwa. Właściwie, to niewiele on się różni od innych postaci występujących w tej książce. Jego także definiuje głównie jedna rzecz, w tym przypadku przyjaźń z Aliną oraz, po czasie, miłość do niej. Jedyną rzeczą, jaka go różni od typowego chłopca z friendzone jest fakt, że kocha się w Alinie z wzajemnością. Z minimalną, ale zawsze z wzajemnością.
Poza tym, Mal, pomimo przewidywalności swojej postaci, jakoś mniej mnie denerwował od naszej heroiny i Mrocznego Przystojniaka.Choć wiem, że tutaj opinie są dość podzielone.
Czy istnieją jeszcze jakieś inne zalety tej postaci? Hm, nie przypominam sobie żadnych.
Hm, wcześniej już wspominałam, że Alina szkoliła się w Os Alcie pod okiem samego Darklinga.
Tylko, że kto w końcu zajmował się jej nauczaniem? Otóż, byli to Botkin, opisany przy okazji językowych nieścisłości nieco powyżej, oraz Baghra. To na niej właśnie chciałabym się na chwilę skupić.

Otóż, drodzy czytelnicy, Baghra jako jedna z nielicznych postaci w tej książce zdobyła moje skamieniałe, zimne jak Wieczna Zmarzlina przy granicy Fjedrą, serce. Stało się tak głównie dzięki jej mitologicznemu pierwowzorowi, czyli Babie Jadze. Baghra, dokładnie jak Baba Jaga, mieszka w chatce na odludziu, uczy dzieci - w tym przypadku griszaickie - oraz włada prastarą, niezwykle potężną magią. Co więcej, jej rola w powieści nie sprowadza się tylko i wyłącznie do bycia tą nauczycielką, jest kimś więcej.
Żałuję tylko, że tak mało było jej w tej książce, bo jej postać miała tak ogromny potencjał, który nawet w połowie nie został wykorzystany.

Ogółem, mam wrażenie, że większość postaci w tej historii to istny zmarnowany potencjał. Oprócz tych, które wymieniłam Wam powyżej, mogłabym dodać jeszcze kilka, na przykład Zoję czy Genię...
Leigh Bardugo tworzy swoich bohaterów w sposób bardzo powierzchowny; w pewnym sensie przypomina to taką taśmę produkcyjną - dajemy kilka podstawowych cech charakteru i wyglądu, potem do widzenia. I tak w kółko. Bez żadnego zagłębiania się w czyjąś psychikę, no bo po co?

Jak widać po tym, co napisałam do tej pory, nie podobała mi się ta książka i znalazłam w niej tyle pozytywów co przysłowiowy kot napłakał.

Pierwszym z nich jest fakt, że "Cień i kość" czyta się ją bardzo szybko. Po części wynika to z – wbrew pozorom – nieskomplikowanej fabuły, po części z bardzo prostego języka autorki. Czytając, często odnosiłam wrażenie, że czytam czyjeś słabe opowiadanko na Wattpadzie. Nie żebym miała coś do Wattpada, sama z niego korzystam i na nim piszę, no, ale Wattpad to Wattpad. Ma swój specyficzny styl, którego osobiście nie uważam za zbyt wysoki i uważam, że nie powinien on występować poza internetem, czyli, na przykład, w książkach.
Poza tym, narracja w tej historii jest pierwszoosobowa, a narratorem jest Alina we własnej osobie, a jak już wiecie – nie przepadam za tą dziewuchą, więc im szybciej przestałam wczytywać się w jej biadolenie i suche opisy, tym lepiej.

Drugi plus nawet nie stanowi zasługi samej autorki, ale cały design oryginalnego wydania, który stworzyły dwie graficzki: April Ward oraz Keith Thompson. Z lekkim wstydem (no, bo Ktoś Mądry kiedyś powiedział, że nie należy oceniać książki po okładce) przyznaję się, że to właśnie okładki zachęciły mnie do kupna całej trylogii po angielsku. A prezentują się one właśnie w ten sposób:

Źródło
Dodatkowo jeszcze powstał plakat promujący całą trylogię. Jego autorką jest Irene Koh. Macie go poniżej:
Źródło
A tak dla porównania prezentuje się pierwsze polskie wydanie (w moim odczuciu bez rewelacji):


Winszuję tym, którzy dotrwali do końca.
Zanim zakończę tego posta i się z Wami pożegnam, jeszcze raz podkreślę, że nie mam na celu nikogo urazić, a jedynie chciałam wyrazić swoje zdanie, choć zdaję sobie sprawę z tego, że czasem puszczały mi w tej recenzji nerwy. Będę bardzo wdzięczna wszystkim życzliwym czytelnikom, którzy to zrozumieją.

Dziękuję za uwagę:)

horsefan

sobota, 17 czerwca 2017

Pisarskie porady horsefana #1 - Jak sprawić, by twoja postać nie była Mary Sue?

Okej. Troszkę czasu mnie tutaj nie było, prawda?

Podobno od zeszłego postu  miałam więcej pisać. Podobno.
Cóż, nie wyszło. Jeszcze jeden egzamin miałam do zaliczenia.
Teraz już jestem po jego napisaniu, więc mogę wrócić do mojej małej blogerskiej działalności.
Bez zbędnego gadania - przejdźmy do tematu posta.

* * *

Jeżeli wcześniej nie znałeś/aś tego bloga, to zapewne trafiłeś/aś tutaj, ponieważ chciałbyś się dowiedzieć czegoś więcej na temat sztuki pisania.
A dokładniej, wnioskując po tytule posta, chcesz się dowiedzieć, jak sprawić, by stworzona przez Ciebie postać nie stała się kolejną Marysią Sójką dryfującą w morzu innych Marysi Sójek. 


Zacznijmy więc od tego podstawowego pytania:   
Kim (lub czym) jest Mary Sue? I skąd w ogóle taka dziwna nazwa?

Nazwa ta wywodzi się od opowiadania autorstwa Pauli Smith "A Trekkie's Tale", opublikowanego w 1972 roku. Tekst od samych podstaw jest parodią serialu "Star Trek", a jego do szpiku kości upiększona główna bohaterka nazywa się właśnie... Mary Sue.
Występują również inne warianty tego określenia: Mery Su, wymieniona już przeze mnie Marysia Sójka, a w przypadku męskich postaci to Gary Stu, Larry Stu lub Marty Stu.
Zdaniem cioci Wikipedii, Mary Sue to, cytując: pejoratywne określenie wyidealizowanej postaci literackiej. Marysia Sójeczka to nic innego jak wyidealizowana postać stworzona na obraz (i podobieństwo) samego autora (lub autorki), mający na celu zapełnienie życiowej luki wypalonej przez liczne kompleksy. 


 Czym charakteryzuje się Mary Sue?

Cóż, na to pytanie nie ma jednolitej odpowiedzi, ponieważ we wszelkiej maści literaturze/fanfikach/etc. można napotkać kilka rodzajów Marysi. Poniżej postaram się wymienić oraz opisać te, które występują najczęściej. 
Uwaga! Mogą występować (nie)zamierzone elementy humorystyczne.
  • zwyczajna (zwana również tradycyjną, szarą myszką tudzież męczennicą) - zazwyczaj nastolatka, rzadziej dorosła kobieta. Uważa, że jest brzydka, nic nie warta, że nic jej ogółem w życiu nie wychodzi, przejmuje się złośliwymi koleżankami ze szkoły/pracy. Aha, prawie bym zapomniała - nic nie robi, żeby zmienić swoją sytuację. Ogółem, typowa sierotka.
    Jednak ni z tego ni z owego w jej szarym życiu pojawia się jakiś facet, w którym ona - oczywiście - się zakochuje bez pamięci. Ewentualnie najpierw go nienawidzi, a potem się w nim zakochuje... Zazwyczaj ów facet jest: bogaczem, członkiem ulubionego zespołu, znanym aktorem,
    księciem na białym koniu, wszystkim na raz, et cetera, i to on właśnie w ostatecznie odmienia los Marysi, mówiąc jej jaka jest piękna, mądra, cudowna itp. Odwzajemnia jej uczucia  i odjeżdża z nią w siną dal.
    Może występować zarówno w "naszym" (tj. współczesnym) świecie, jak i w opowiadankach i powieściach (pseudo)historycznych oraz w uniwersach z gatunku fantasy czy sci-fi.
  • mroczna/emo - zwykle pochodzi z rodziny patologicznej, która się nad nią znęca, w ogóle jej nie rozumie...
    Okej, stop - nie myślcie, że teraz Wam mówię, że nie macie prawa pisać o bohaterce, która wychowuje się w patologicznej rodzinie - co to, to nie. Chodzi mi o to, że mroczna Marysia Sójka wpisuje się w pewien schemat, którego osoby poruszające takową tematykę nie powinny powielać.
    Emo Mary Sue niby ma swoje problemy, wiecie, rodzice-alkoholicy, samookaleczanie, gwałt... jednak wiedza twórcy w tej materii jest zwykle tak uboga, że czytelnikowi w ogóle nie jest dane zrozumienie bohaterki ani tym bardziej, dowiedzenie się czegoś nowego. Zamiast tego on/ona otrzymuje masę drętwych przemyśleń, dialogów pozbawionych jakiegokolwiek sensu (często okraszonych dużą dawką wulgaryzmów) etc. 
    Poza tym, podobnie jak w poprzednim przypadku, Marysia zakochuje się w jakimś cudownym facecie lub w innym, podobnym sobie emo, coraz częściej również w swoim największym wrogu (wiecie, miłość zwycięża nienawiść i inne tego typu uproszczenia), z którym później odjeżdża w siną dal. 
  • magiczna heroska - zwykle występuje w uniwersach fantasy (rzadziej sci-fi); czasem jej narodziny są zapisane w gwiazdach, jakiejś przepowiedni itp. Często wychowuje się w zwykłej rodzinie lub jest sierotą (patrz: zwyczajna), nierzadko "bardzo pokrzywdzoną przez los".
    Stoi po "dobrej stronie mocy" (chyba, że stanowi połączenie z mroczną/emo). Często jest jakąś tam  czarodziejką, księżniczką lub połączeniem ich obu, a jej magiczne (lub inne nadnaturalne) zdolności są na znacznie wyższym poziomie niż u przeciętnego mieszkańca danego uniwersum. Należy również zazwyczaj, że nasza magiczna heroska często żyje w zwyczajnej rodzinie, nie mając zielonego pojęcia o swoim niezwykłym pochodzeniu i/lub umiejętnościach, o tym dowiaduje się przez "zupełny przypadek" w wieku od 15 do 17 lat.
    Oczywiście, włosy zazwyczaj jakiegoś nietypowego koloru, oczy również, a jej skóra opisywana jest jako "alabastrowa", "mlecznobiała" itp. Magicznej herosce niezwykle nierzadko towarzyszy jakiś równie czarodziejski zwierzak (lub zwierzaki; wtedy mamy do czynienia z wariantem zwanym Królewną Śnieżką). Czasem jest posiadaczką jakiegoś magicznego artefaktu, np. miecza, medalionu, dzięki któremu może zrobić dosłownie WSZYSTKO.
    Wszyscy żyjący w uniwersum zamieszkanym przez ową Marysię Sójkę ją podziwiają, uwielbiają lub - o zgrozo! - są w niej zakochani na zabój, a tylko ten ZUY (ewentualnie ta ZUA) chce dla naszej Marysi źle.
    Jej tzw. tru loffem (od ang. true love) jest zazwyczaj jakiś rycerz, książę, elf, bóg, heros (resztę dopisać wedle uznania czytającego), broniący jej do upadłego (choć coraz częściej z początku się z naszą Marysią nienawidzą). W fanfikach ukochanym Marysi Sójki jest zazwyczaj bohater filmu/książki/gry, w którym jest zakochana sama autorka.
    Aha, i jeszcze coś. NIE MOŻE umrzeć. A jak już to się stanie - to zmartwychwstaje, i to z dodatkową mocą.
  • mroczna-magiczna - można się zetknąć z różną kategoryzacją, jednak moim zdaniem to połączenie dwóch poprzednich. Powszechnie występuje w fanfikach jako krewna (najczęściej córka) głównego wroga, z którym walczą bohaterowie z oryginalnego składu. Dobrym przykładem są tutaj liczne fanfiki na podstawie serii o Harrym Potterze, w których z bliżej nieokreślonego powodu masowo występują (najczęściej nieślubne) córki Voldemorta.
    Mroczna-magiczna oprócz tego, często włada potężną magią (potężniejszą niż bohaterowie oryginalnego składu, rzecz jasna), ma włosy i tęczówki nienaturalnej barwy, samookalecza się i ma stany "depresyjne", nie wierzy w miłość (do niej musi przekonać ją jakiś tru loff).
  • złote dziecko - w zależności od uniwersum przybiera różne formy, które jednak łączy zestaw wspólnych cech: bogaci rodzice, kujoństwo, idealne, modne ubrania i ciuszki, popularność w super-dobrej szkole, idealna fryzura, przynależność do szkolnej elity. Jej tru loffem jest zazwyczaj najprzystojniejszy, najpopularniejszy chłopak w szkole, o którego względy Marysia rywalizuje z jakąś wredną zołzą (czyli tą ZUĄ).
    W wariancie szara myszka nie należy do szkolnej elity, która - zamiast zaprosić ją w swoje szeregi - ciągle się nad nią znęca.
    W wariancie magiczne złote dziecko Marysia po prostu żyje w fantastycznym świecie.
Uff, jak widzisz, dużo tego, a to i tak nie wszystko. W skrócie rzecz ujmując, można spotkać wiele rodzajów Mery Su, jeszcze więcej typów mieszanych i podrodzajów. A ich wspólną cechą jest to że są przerysowane, nawet do granic absurdu.
W przypadku brata bliźniaka Marysi (Larry'ego, Garry'ego czy jak mu tam) brak aż takiego urozmaicenia. Zwykle jest on jakimś słynnym rycerzem/wojownikiem/księciem/herosem, którego celem jest zbawienie królestwa/cesarstwa/kontynentu/świata/wszechświata, jednak nasz bohater zamiast wypełniać swoje przeznaczenie włóczy się po kolejnych knajpach, zalicza przypadkowe panienki oraz po prostu jest boski. Ponadto, jest również super-mądry, super-silny, super-wytrzymały, no, ogółem cały jest taki super.
Aż do przeżarcia.

Okej, mam nadzieję, że jakoś przebrnęliście przez to, co popełniłam powyżej. Skoro już nieco ochłonęłam i przestałam chichotać złowieszczo pod nosem jak każda typowa ZUA, czas na kolejny podpunkt, czyli przechodzę do sedna.



Co zrobić, żeby Twoja postać nie była marysuistyczna? Czyli mądrości od panny Zofii...

Teraz powiem Ci coś, co dobrze wiem z własnego doświadczenia. Wiesz, kiedyś, dawno temu, w odległej galaktyce, ja też pisałam opowiadanka, których główne bohaterki dało się określić w dwóch słowach: MARY SUE. Na początku po prostu nie miałam żadnych innych pomysłów na wykreowanie moich postaci, jednak z czasem nabrałam trochę wprawy i wtedy mój dawny sposób, nazwijmy to, kreacji, wydał mi się dość nudny i banalny. Nadal jednak nie za bardzo wiedziałam, jak pozbyć się go z mojego życia; przede wszystkim, w ogóle nie potrafiłam nazwać swojego problemu.
W lipcu 2015 roku w moim małym pisarskim życiu nastąpił przełom. To wtedy pojechałam na obóz literacki (razem z Polą, nota bene) i dowiedziałam się, czym jest Mary Sue i skąd się mianowicie bierze. Otrzymałam wiele cennych wskazówek oraz nauczyłam się je wcielać w życie. Wreszcie zaczęłam patrzeć na moją twórczość krytycznym okiem. 
Więc teraz czas bym to ja się podzieliła z Tobą moimi pisarskimi doświadczeniami. 
Jeszcze zanim zacznę, to chciałabym Ci tylko powiedzieć, że nic właściwie nie jest złego w tym, że piszecie takie opowiadanka, oczywiście do czasu, kiedy nie postanawiasz ich nigdzie opublikować, tak jak ja.
Uwierz mi, nie warto zaśmiecać internetu, który sam w sobie jest już jednym wielkim śmietnikiem, kolejnym opkiem, którego bohaterka (bo niestety to są w większości one) jest oczywista, nudna, postępuje w sposób nielogiczny, nierzadko jest również wkurzająca do kwadratu.
Jeśli jesteś młodą osobą, to zrozumiałe, że masz skłonności do przerysowywania i nie ma w tym nic złego (a przynajmniej w większości przypadków, tych skrajnych nie zaliczam). Prędzej czy później, ale w końcu z tego wyrośniesz, a wtedy będziesz mógł się z tego nabijać, tak jak Billie Sparrow i Paweł Opydo poniżej:



Poniżej prezentuję kilka, jak dla  mnie, podstawowych rad dla innych twórców:
  1. Uważaj na to, jak podchodzisz do swojej postaci - kiedy patrzysz na nią jakby była twoim najlepszym przyjacielem, członkiem najbliższej rodziny, dzieckiem, a już nie daj Panie Boże - Tobą w alternatywnej wersji - nie masz szansy na stworzenie jej realistycznego obrazu. Dlaczego? Bo wtedy chcemy dla niej jak najlepiej. Pragniemy, żeby była perfekcyjna w każdym calu. Chcemy, żeby powodziło jej się jak najlepiej, żeby niczego jej nie brakowało (stąd się bierze min.: złote dziecko) lub ciągle egzaltujemy jaka to nasza postać nie jest biedna. Gorzej, kiedy nasz bohater lub bohaterka  dokonuje tego, o czym skrycie marzymy. Dobry przykład stanowi tutaj zemsta na znienawidzonej osobie lub miłość do bohatera, który nam się mniej lub bardziej skrycie podoba.
    Ważne jest, żebyś starał/a się patrzeć na swoją postać jak na drugiego człowieka; potrzebne są mu i wady i zalety, jakieś ludzkie odruchy, przyzwyczajenia.
  2. Jeśli już jesteśmy w temacie wad, zalet, przyzwyczajeń i tym podobnych, to moja rada brzmi tak: obserwuj ludzi. Swoją rodzinę, znajomych, nauczycieli, szefa w pracy - o ile, oczywiście, takową posiadasz, siebie (pomocne przy zwalczaniu kompleksów - polecam). Staraj się nie idealizować ani też nie antagonizować żadnego z nich. Analizuj ich sposób mówienia, poruszania się, odruchy etc. Możesz nawet nie zdawać sobie sprawy z tego, jak wiele inspiracji masz wokół Ciebie.
    Dobrym przykładem twórczy... tfu, twórczyni inspirującej się ludźmi dookoła była (i w sumie to nadal jest) Jane Austen.
  3. Może niektórym ten podpunkt może wydawać się zupełnie oczywisty (punkt dla nich), jednak na wszelki wypadek wolałabym o tym napisać.
    A mianowicie - koniecznie pamiętaj o logice! Dziś skupiam się na wykorzystaniu jej w kontekście tworzenia postaci, ale ona ogółem jest przydatna przy pisaniu. Powieści. Opowiadań. Czegokolwiek. (No, wiecie, o co chodzi.) Nie chodzi mi tu o to, że nie możesz pisać fantastyki, ale o to, byś trzymał/a się pewnych norm. Sztampowy przykład stanowi bardzo młoda postać, najczęściej w wieku 15-18 lat, która już zdążyła wiele osiągnąć w swoim życiu. I nie, nie chodzi mi tu o dużą ilość konkursów z dziedziny wiedzy, jakie mamy na co dzień wykładane w szkole. Chodzi mi tu o 16-latki będące świetnymi zawodowymi zabójczyniami (najczęściej bez większego wysiłku) czy o 18-latków będących na wysokich wojskowych stanowiskach. Rozumiecie? To się kupy nie trzyma, nie można tyle osiągnąć w tak krótkim czasie. A przynajmniej mało ludzi było w stanie tego dokonać - dobry przykład stanowi tutaj chociażby Wolfgang Amadeusz Mozart.
    Dlatego, zgodnie z zasadami czysto pojętej LOGIKI radziłabym unikać tworzenia tego typu postaci.
    Tyczy się to również sytuacji bardzo powszechnych w historiach fantasy, kiedy to bohater/bohaterka odkrywa, że ma jakąś niezwykłą moc/umiejętność/etc. i trafia pod oko jakiegoś znamienitego mistrza... a po zaledwie kilku lekcjach okazuje się, że nasz heros/heroina wielokrotnie przewyższa mocą swojego nauczyciela i wszystkich mu podobnych (najczęściej razem wziętych). Brzmi kiczowato, prawda?
  4. Innym błędem, który tak często popełniamy jest to, że bardzo lubimy podkreślać idealizm naszej postaci w każdym calu. Piszemy, jaka to ona nie jest cudowna, miła, uczynna, inteligentna... tylko, problem w tym, że to tak nie działa. Głównej osi fabuły nie może stanowić idealizm Twojej postaci. Wówczas taka historia staje się nierealistyczna, nudna, nierzadko wręcz zakrawa o głupotę. Uwierzcie mi, wiem co mówię. Jak się przeczyta parę takich historyjek, to może się to przejeść.
    Tyczy się to również sytuacji odwrotnych - czyli takich, kiedy tworzymy tzw. anty-Sue. W tym przypadku cała historia nie może się kręcić wokół tego, jak Twoja postać jest głupia, brzydka, niezdarna etc. Dlaczego? Bo takiej postaci po prostu NIKT nie lubi (no, chyba, że masz już talent do pisania niezwykle komicznych historii o takowych bohaterach/bohaterkach, wtedy plus dla Ciebie).
    Dla przykładu, zauważyłam ostatnio, że w tzw.: młodzieżówkach narobiło się ostatnio bohaterek, które z założenia mają być właśnie takimi anty-Sue - niczym się nie wyróżniają, są niezdarne, nie mają szczególnych talentów, a z wyglądu są raczej przeciętne. Wśród autorów takich powieści są tacy, którzy uważają, że taki zabieg czyni postać bardziej "uniwersalną" i ułatwia czytelnikom utożsamianie się z nią. I to jest bardzo OGROMNY BŁĄD.
    Bo, wiesz, żeby Twój bohater lub bohaterka był realistyczny/a, to musi mieć i wady, i zalety. Jakieś zainteresowania również by się tutaj przydały. A jeśli idzie o wygląd to lepiej, żeby nie był ani zbyt przedobrzony, ani zbyt... zantagonizowany (dobra, wiem, to nie jest najlepsze słowo, ale - niech już będzie). Nie chodzi mi tutaj o to, że Twoja postać nie może się niczym wyróżniać w cechach wyglądu lub wyglądać dość przeciętnie. Chodzi mi o to - jak już mówiłam - że to nie może stanowić głównego elementu Twojej fabuły, jakiegoś jej centrum, wokół którego wszystko się kręci niczym planety wokół Słońca. Oki?
  5. Tutaj nadal pozostajemy w temacie zbliżonym do tego, co napisałam powyżej, tylko zajmiemy się jednym z ważniejszych szczegółów. A mianowicie - słownictwem.
    Dość powszechnym błędem w coraz większej ilości książek (zwłaszcza dla młodzieży, ale nie tylko) jest używanie przez autora nieodpowiednich słów do opisywania swoich postaci, głównie ich wyglądu. Przez "nieodpowiednie słowa" rozumiem takie, które brzmią zbyt poetycko i takie, które mają na celu jeszcze bardziej podkreślić "idealność" naszej postaci. Przykłady: rubinowe lub szmaragdowozielone oczy, alabastrowa cera, złotoblond, płomiennorude albo kruczoczarne włosy... Ogółem, takich przykładów jest mnóstwo, i nie chodzi mi tutaj o to, że nie możesz W OGÓLE używać takich słów, ale o to, byś nie używał ich, jak już wcześniej wspominałam, w celu jeszcze większej idealizacji twojego bohatera lub bohaterki. Bo wtedy taka historia robi się nudna, nierealistyczna, a czasami - również dziwna.
     
  6. Na koniec zostawiłam sobie najcięższy orzech do zgryzienia. Cóż to takiego może być...?
    *rytmiczne uderzenia bębnów, w powietrzu wisi ekscytacja*
    Otóż, mój drogi/moja droga, chciałabym Ci (mniej więcej) powiedzieć, jak pisać o bohaterach, którzy w swoim życiu przeżyli coś trudnego. Naprawdę trudnego.
    Mówiłam już o tym, że pisanie o mrocznej/emo nie jest dobre, ponieważ zazwyczaj wiedza autora w pewnych kwestiach po prostu woła o pomstę do nieba i w ostateczności to, co miało nam przybliżyć życie osoby z takimi doświadczeniami, w rzeczywistości jest po prostu katorgą, którą później chcemy jak najszybciej wyrzucić z pamięci.
    Pisanie o trudnych, traumatycznych przeżyciach, o patologii i innych tego typu, wymaga od autora nie tylko odpowiedniej wiedzy z zakresu psychologii, ale również swego rodzaju wrażliwości.
    Ostatnimi czasy zauważyłam, że w literaturze, i to nie tylko dla młodzieży, autorzy przedstawiają postaci, które niby mają jakieś tam problemy np.: wczesne osierocenie, porwanie, gwałt, samotność, depresję... (a to, nierzadko, dopiero początek długiej listy), ale tych problemów W OGÓLE nie widać. Bohaterka (bo najczęściej to niestety jest postać kobieca), w najgorszych przypadkach, zachowuje się jak rozwydrzona nastolatka... ech, szkoda słów.
    Pisząc tego posta, nie miałam w planach wymieniania nazwisk poszczególnych twórców (chyba powinnam była napisać: tfurców...), ale w końcu uznałam, że jedna taka osoba zasługuje na uwagę.
    A jest nią polska pisarka, Katarzyna Michalak, znana wśród internautów jako Ałtorkasia (jak się pewnie możesz domyślać, nie jest to miłe określenie).
    Otóż, Ałtorkasia ma swoich, ekhem, powieściach zwyczaj poruszania trudnego tematu tylko po to, by wytrzeć swoim bohaterkom gęby problemami, żeby móc powiedzieć: "Ooo, patrzcie, jaka ona jest biedna!", po czym zupełnie ignoruje ten problem, kiedy akurat nie jest jej potrzebny. Bohaterka ma ojca-alkoholika, jest półsierotą, ma raka, chory kręgosłup (jakby co, to tylko przykłady, nie wszystkie pojawiają się w książkach p. Michalak)? Cóż z tego, przecież może całe noce grzmocić się jak króliki ze swoim kochankiem, czemu nie?
    Nie.
    Nigdy tak nie pisz. Nigdy nie wycieraj gęby swojej postaci ciężkimi problemami. Zwłaszcza, jeśli zaraz chcesz je zignorować. To tak nie działa. CZŁOWIEK tak nie działa. Takie pisanie nikogo niczego nie uczy, a jedynie ogłupia - i to w ten najgorszy, najmniej przyjemny sposób.
Źródło

Cóż, mam nadzieję, że jakoś ten post Ci się przyda w Twojej późniejszej twórczości.
 
A na tę chwilę żegnam i pozdrawiam.

horsefan

Szóstka Wron.