piątek, 28 sierpnia 2015

Kilka słów o Gruzji

Gamardżoba!

Z Gruzji powróciłam już w niedzielę, ale moje zacne lenistwo wzięło górę i kazało mi cieszyć się ostatnimi dniami wakacji.
Ale cóż, o Kaukazie coś być miało, a więc jest - ale krótko.



W trakcie mojego dwutygodniowego pobytu w tym zacnym kraju byłam w Tbilisi, niestety tylko przez niecałe dwa dni. Miasto śliczne, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że w historii miało być ono zniszczone ok. 32 razy. Ale temperatura wysoka - już o siódmej rano wynosiła 20 stopni, a w ciągu dnia dochodziła nawet do czterdziestu. Za drugim razem udało mi się załapać na mszę* w Soborze Trójcy Świętej i zobaczyć samego patriarchę Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego oraz otrzymać błogosławieństwo.


* A właściwie, to na jej końcówkę - kawałek, na którym byłam trwał gdzieś tak z godzinę, a msze prawosławne trwają trzy godziny.


Ponadto, pojechałam i zwiedziłam część Swanetii - północnego regionu Gruzji zamieszkanego przez wojowniczy lud Swanów. Słyną oni min. z budowania warownych i mieszkalnych wież, które można znaleźć w całym regionie.
Zanim się tam wybrałam, słyszałam, że Swanowie to sami niebieskoocy blondyni. I tutaj muszę powiedzieć wszystkim, którzy myślą tak samo, że bardzo się mylą. Owszem, z pewnością znajdą się tacy, którzy wpisują się w ten obraz, ale nie ma ich zbyt wielu. Ale nawet jeśli taki Swan jest szatynem lub brunetem, to jednak ich typ urody nieco odbiega od gruzińskiego. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Swańskie dziewczyny, na oko w moim wieku, to stwierdziłam, że są dziwnie podobne do Polek:)
Dodatkowo, w Swanetii można znaleźć dużo łupku (no, wiecie, skały). Z Kają, moją koleżanką, namoczyłyśmy go raz sobie w wodzie, a gdy zmiękł, to namalowałyśmy sobie nim barwy wojenne na całej twarzy;P
Widzieliśmy słynny szczyt o nazwie Uszba, w kształcie niemal idealnego stożka; żeby go zobaczyć staliśmy przy drodze razem z Laszą i wynajętym swańskim przewoźnikiem (żaden Swan nie pożyczy auta bez kierowcy), czekając aż chmury się rozpierzchną.
Wybraliśmy się również do słynnego Uszguli, najwyżej położonej wioski w Europie. Początki wioski sięgają ponad sto lat przed chrztem Polski, o czym przypomina mała cerkiewka i monastyr na niewielkim wzgórzu, skąd jest widok na całe Uszguli.  Obecnie w wiosce znajduje się niemało opuszczonych domów, z których część popadła w ruinę. Dlaczego? Po rozpadzie ZSRR i nieco później wielu młodych ludzi wyniosła się do miast, głównie do Tbilisi. Ale ostatnio część z nich zdecydowała się wrócić - by odbudować majątek i założyć rodziny.
To było naprawdę niesamowite przeżycie.
Jednego dnia naszego pobytu udaliśmy się na lodowiec - i tu muszę zasmucić amatorów wspinaczki. Pod samym lodowcem musieliśmy się zatrzymać, ponieważ wejście na niego jest po prostu zbyt niebezpieczne. Nasz przewodnik o zacnym imieniu Lasza (właściwie to Laszari, ale mniejsza z tym) oraz mój tata postanowili wejść. I co się stało? Skała się osunęła, tato zjechał i nie dość, że prawie spadł, do jeszcze przeciął sobie rękę. Ale, nie licząc tego niemiłego wypadku, to żałuję, że nie zostaliśmy tam na dłużej;(

W drodze do kolejnego punktu naszej wyprawy zahaczyliśmy o Borjomi, gdzie znajdują się źródła górskiej wody i butelkowana jest woda o tej samej nazwie. Woda bezpośrednio ze źródła mnie i Kai wydała się taka sobie (miała silny posmak żelaza), ale zaczepiła nas pewna starsza Ormianka, sprzedająca pamiątki. Lasza rozmawiał z nią po rosyjsku. Kobiecina, na wieść, że jesteśmy z Polski, od razu zaczęła mówić o tym, że to ją Polacy nauczyli targować się we Lwowie (zakład, że to byli Żydzi) oraz o tym, jak to ona widziała Kaczyńskiego i że w ogóle w Gruzji wszyscy go podziwiają...
Jak miło słyszeć coś takiego o swoim narodzie.

Później czekały nas dwa dni do  Kazbegi, gdzie zobaczyliśmy klasztor Cminda Sameba.
W trakcie naszej wyprawy na górę przypadkiem spotkaliśmy młodziutką Chinkę, która przedstawiła się jako Ali. Za pośrednictwem Tłumacza Google'a wyjaśniła nam, że ma dwadzieścia dwa lata i że podróżuje już od trzech miesięcy oraz dodała, że była już w Armenii...
Razem doszliśmy górę i takoż z niej zeszliśmy w tym zacnym składzie. Pojechaliśmy także zobaczyć pobliski wodospad, zabierając ze sobą Ali. (A po drodze spotkaliśmy grupę Arabów z Arabii Saudyjskiej, akurat śpiewających swoje rytualne pieśni - jak miło...)
Po tym, jak odstawiliśmy Ali w miejsce, gdzie - jak nam wyjaśniła, a raczej zrobił to jej telefon - się zatrzymała, zaczęłam zachodzić w głowę, jak to jest - tak podróżować samemu, bez żadnego znajomego czy przewodnika. W dodatku - to Kaukaz. Tu mogą cię okraść. Nie daj Panie Boże, porwać, a Ali była dość niebrzydka. (Mam nadzieję jednak, że to się nie zdarza i to tylko moja wyobraźnia tudzież pewien rodzaj pesymistycznego nastawienia.) Poza tym... poruszanie ze znajomością angielskiego i tak jest na Kaukazie trudne, może z wyjątkiem większych miast. Ale zawsze jakieś. A ona miała do dyspozycji tylko tłumacz, który w dodatku tłumaczył... no, źle.
Nie wiem, co o tym myśleć.

Po Kazbegi udaliśmy się do małego miasteczka niedaleko Telavi (w Kachetii, regionie słynącym z wina), gdzie musieliśmy pożegnać się z Laszarim. Lasza był i pewnie nadal gdzieś tam jest bardzo fajnym przewodnikiem, jednak chyba wszyscy członkowie naszej wyprawy zgodnie muszą przyznać, że jeździł jak wariat. Jadąc z tyłu jego srebrnej Toyoty Isis, ja i Kaja mogłyśmy jeszcze jakoś przez to przebrnąć, ale moja mama już nie. Siedziała między nami i ciągle miała przed sobą widok na wyczyny naszego kierowcy. Potem mówiła mi, że serce jej waliło jak szalone.
Ostatecznie zostaliśmy pod opieką dwóch właścicieli małej winniczki. Chociaż pan Marcin musiał się ulotnić tego samego dnia ze względu na sprawy zawodowe, więc właściwie byliśmy zdani na łaskę jego przyjaciela Gruzina - Mamuki. Jak się okazało, nasz gospodarz z wykształcenia był historykiem i posługiwał się łamaną polszczyzną, której nauczył się częściowo podczas pobytu w Polsce, częściowo od Marcina. Dość szybko się zakolegowaliśmy, a podróże, które razem odbywaliśmy, na długo zapadły mi w pamięć. Jedną z nich odbyliśmy do miejscowej winnicy, gdzie pokazano nam kilka sposobów produkcji wina, a właściwie to dwa - współczesny i starogruziński (polegający na trzymaniu wina w amforach zakopanych w ziemi).
Inną odbyliśmy do grobu jednej z patronów Gruzji - świętej Nino, która przybyła tam w czwartym wieku i nawróciła kraj na chrześcijaństwo.
Zwiedziliśmy także część Parku Narodowego Lagodekhi, założonego przez polskiego przyrodnika Ludwika Młokosiewicza. Nie poszliśmy jednak zbyt daleko wgłąb parku - zależało nam tylko na pewnym niewielkim wodospadzie, wykąpaniu się w strumieniu i zjedzeniu pysznego arbuza uprzednio upchniętego między skałami. Ale przyjechać do niego z pewnością było warto:)
W winnicy gotowała nam pewna babuszka z sąsiedztwa o imieniu Makwala. Razem z Kają, jako dziewczyny, pomagałyśmy nieco w kuchni, ale nierzadko byłyśmy poprawiane, ja usłyszałam choćby, że nie umiem obierać czosnku (a tak naprawdę to ja to robiłam po swojemu...).
Ostatniego dnia udaliśmy się na suprę - tradycyjną gruzińską kolację nieco nakrapianą alkoholem. Niech to jednak was nie zmyli - nie oznacza to, że przyszliśmy (a raczej moi rodzice i Mamuka) od tak po prostu się upić. W Gruzji tradycja niemal rytualnego wznoszenia toastów sięga bardzo dawna. Pierwszy toast jest wznoszony za Boga, później za pokój: w rodzinie, w kraju, na świecie. Jeszcze później za młode pokolenie, a tuż po nich za przodków. Dalej nie pamiętam kolejności, ale niemal na pewno znalazł się także toast za zdrowie, za szczęście i jeszcze masa innych.
Nasz gospodarz upodobał sobie mojego tatę, głównie ze względu na to, że obaj nosili to samo imię: Jerzy = Giorgi. Kiedy skończyły się te bardziej oficjalne toasty, Giorgi poprosił tatę, by napił się tak jak on - z ceramicznej miseczki. Haczyk tkwił w tym, że nie można było jej odstawić po jednym małym łyczku - trzeba było wypić wszystko, po czym odwrócić naczynie, udowadniając, że zawartość bezpowrotnie zniknęła.
Po suprze - niestety - trzeba było się przygotować na powrót do domu. Na lotnisko w Tbilisi odwoziła nas taksówka, a lot do Warszawy mieliśmy zaplanowany na czwartą rano.
Długo pozostanie mi w pamięci nieszczęśliwa twarz Mamuki, który musiał się teraz zająć pewną nie-zacną grupą Polaków z Wrocławia, którzy najwyraźniej najlepiej wpisywali się w turystyczny, komercyjny obraz plaży w jakimś oklepanym miejscu. Cóż, Polaczki, było jechać do Batumi i leżeć na plaży z wypchniętym tyłkiem! 
Odkąd wróciłam do domu, wiem jedno - kiedyś tam wrócę, razem z Kajaxem. I będzie to wyprawa konno, jupikajej!

A tak na koniec, to mam dla was kilka ciekawostek: 
  1. Wiecie, jak po gruzińsku jest tata? Mama. To nie głupie żarty. Na mamę mówi się deda. Dowiedzieliśmy się o tym, gdy Lasza opowiadał nam historię swojego kuzyna, który ożenił się z Polką. Kiedy urodziło im się dziecko, jego pierwszym słowem było mama, a każde z rodziców rozpierała duma, że to właśnie jego lub ją dziecko lubi bardziej. (A teraz zgadnijcie - jak jest babcia? Papa.)
  2. Okazuje się, że Gruzini także mieli kobietę-króla. Była nią Tamara, a właściwie Tamar. Do dziś okres jej panowania uznaje się za "Złoty Wiek" Gruzji. Żeby jeszcze było ciekawiej, Tamar - jak nasza królowa Jadwiga - także została ogłoszona po śmierci świętą. (Wikipedia nawet twierdzi, że nie tylko prawosławną, ale też i katolicką, ale głowy nie dam.)
  3. Gruzja jako taka jest bardzo stara - jej początki sięgają pierwszych wieków chrześcijaństwa, czyli to ok. 2.000 lat. Ale jako jednolity twór Gruzja funkcjonowała łącznie przez... czterysta lat.
  4. W alfabecie gruzińskim nie ma podziału na duże i małe litery, dlatego też kiedy Gruzini usiłują zapisać swój język w alfabecie łacińskim, to nie używają dużych liter. 
  5. Jeśli już siedzimy w temacie języka i alfabetu, to muszę powiedzieć, że jeśli w ogóle istnieje jakiś język w Europie**, który może być trudniejszy od polskiego, to jest nim z pewnością gruziński. Parę razy poprosiliśmy Laszę i Mamukę, by powiedzieli nam coś po gruzińsku. Dowiedzieliśmy się od nich min. że w ich języku jest kilka rodzajów litery k. Zapytałam nawet, jak to możliwe, że oni mówią w tym języku tak swobodnie. Mamuka powiedział, że dzieci osłuchują się z tym od najmłodszych lat i że im wcześniej zaczynają mówić, tym lepiej. "Wtedy gardło jest młode i takie nieukształtowane, więc dla nich to proste" - cytuję Mamukę. 
  6. Gruzja po gruzińsku to sakartwelo, czyli "kraj Kartwelian". 
  7. Dodam, że moje imię po gruzińsku brzmi sope.
  8. A prawie zapomniałam - my mamy Mickiewicza, Rosjanie mają Puszkina, nawet Ukraińcy mają Szewczenkę - a Gruzini mają Szotę Rustawelego, znanego głównie z poematu Rycerz w tygrysiej skórze.  Musiał być - zdaniem mojej mamy - człowiekiem dość kochliwym, skoro ponoć ulokował swoje uczucia w samej Tamar, królu królów i królowej królowych, której był nadwornym poetą.
  9. W Gruzji jest kilka stref klimatycznych, ale dzięki mojej znajomości geografii mogę powiedzieć, że balansują one głównie między podzwrotnikową, zwrotnikową a umiarkowaną. Natomiast kule gradowe osiągają wielkości mniej więcej takie, jak nasze śliwki. W Kachetii grad niszczy hektary pól uprawnych, a w czasie naszego pobytu na drodze roiło się od... martwych wron. 
 ** Niektórzy geografowie zaliczają Kaukaz do Azji, jednak Gruzini bardziej identyfikują się z Europą.

Oraz mała zagadeczka: 

 Co to chinkali?
Miejscowość? Region? Język, grupa ludzi?...
...otóż nie. To po prostu... pierożki. I to nie byle jakie - moja mama twierdzi, że przypominają latające spodki z antenką, ale mnie bardziej kojarzą się z odwróconymi grzybami.
Na czym polega cała filozofia? Trzeba złapać ogonek i odwrócić "brzuszkiem" do góry. Ciasto należy nadgryźć, po czym wyssać cały bulion, z których chinkali słyną, najlepiej tak, by żadna jego kropla nie spadła na talerz. Kiedy bulion się skończy, to znak, żeby zjeść całą część z miesęm. Ogonki się oczywiście zostawia, gdyż ponoć są one bardzo tuczące;P
W czasie mojego wyjazdu parę razy zwrócono mi uwagę, że chinkali to typowo męska potrawa (często pojawiająca się na imprezach nakrapianych alkoholem, nota bene) i że mnie - kobiecie - to trochę nie wypada.
Jak się można spodziewać - olałam to i jadłam ile mi się żywnie podoba:)

Źródło: www.mlsanicko.cz

Zamierzam jeszcze zrobić jeden post poświęcony zdjęciom, ale jeszcze nie wiem, kiedy to się stanie. Raczej nieprędko.

Pozdrawiam

horsefan

piątek, 7 sierpnia 2015

Lwów według horsefana #2

Witam, witam zacnych internetowych surferów,

zanim rozpocznę, pragnę Was poinformować, że wkrótce czeka mnie wyjazd do Gruzji. Czy na jej temat też coś się pojawi? Planuję wstawić jakieś zdjęcia, ale teraz - gdy idzie mi tak ciężko z Lwowem - to wiem, że nieprędko to zrobię. Posty o Lwowie pojawią się po powrocie z mojej wyprawy do Kaukazu, tak w ogóle.
Tyle z ogłoszeń parafialnych.

* * *

Rano obchodzimy rynek lwowski po kilka razy. Naprawdę, trudno mi było uwierzyć w fakt, że na drugim końcu tego kraju toczy się wojna. Ktoś zupełnie niepoinformowany o niej, nie wyciągnąłby takich wniosków patrząc na tutejszych uśmiechniętych, spacerujących po uliczkach ludzi. Widzimy kamienicę Baczewskich. Z góry surowo patrzyły na mnie popiersia takich wielkich literatów, jak Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Staff i paru innych. Z daleka była bardzo widoczna...

Zajrzeliśmy, właściwie przez przypadek, do Kościoła Garnizonowego Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Muszę przyznać, że niewiele o nim wiedziałam, właściwie to nic. 
Ale widok, jaki czekał mnie w środku spowodował, że łzy prawie napłynęły mi do oczu. 
Tynk odpadający czy to z sufitu, czy to z kolumn, zniszczone balustrady, a gdzieniegdzie ściany pozakrywano czarną folią. "Czyżby ktoś usiłował robić tu renowacje?" - pomyślałam z nadzieją na ich widok.



W lewej nawie zwróciły moją uwagę trzy sztalugi. Gdy podeszłam bliżej, dostrzegłam, że to zdjęcia poległych na wschodzie żołnierzy pochodzących ze Lwowa. I tak jak nauczono mnie, gdy byłam młodsza, odmówiłam za nich krótką modlitwę.



Po wyjściu obraliśmy tę samą drogę, co poprzedniego dnia, gdy wracaliśmy z "Amadeusza". Przed sobą widzimy Katedrę Łacińską, zwaną poniekąd Polską.
Po przeciwnej stronie, pod numerem 10, rezydencja Lubomirskich złożona siedmiu połączonych kamienic. (Niedaleko od rynku wspaniały pałac Potockich, w którym obecnie mieści się Galeria Lwowska.)
Nagle drogę przejeżdża nam tramwaj; taki, jaki widziałam na starych zdjęciach Warszawy czy Krakowa, tylko bez koni, oczywiście. Tramwaj zatrzymuje się na chwilę, wychodzą pasażerowie, a my idziemy dalej.
I po raz kolejny przed naszymi oczyma ukazuje się księgarnia z szyldem po ukraińsku i po... polsku.


- Może chcesz wejść? - zapytała mnie mama. Wie doskonale, że gdziekolwiek jestem i jest tam możliwość kupienia książki, to zazwyczaj kończy się to tym, że niemal wyczarowuję jakby z powietrza setki pozycji, które ledwie można donieść do kasy, a co dopiero do domu;P
Mój poziom czytania cyrylicy jest na niskim poziomie, nie wspominam już o jakimkolwiek rozumieniu tego, co czytam (to kwestia... problematyczna), więc odpowiedź brzmi... 
- Nie, dzięki. - odpowiadam. Jak zwykle, znalazł się jednak jakiś szczegół, który zmusił mnie do zatrzymania się pod księgarnią na jeszcze jedną chwilę. 

Specjalnie dla fanów "Niezgodnej"

Odchodzimy nieco dalej, żegnając wzrokiem księgarnię; naszym oczom teraz ukazuje się... kolumna Mickiewicza.



Tutaj na każdej ulicy są choćby najmniejsze ślady polskości. Powoli zaczęłam rozumieć, że jest tutaj, jak w Krakowie - tylko, że jakby większym. Zaczęłam się nawet zastanawiać przez chwilę, dlaczego mi się tak tutaj podoba - przecież moją złotą zasadą podróżowania jest, by udać się tam where nothing looks familiar...



Zanim się tutaj wybraliśmy, zaczęliśmy przeglądać masę stron internetowych o różnych ciekawych miejscach i atrakcjach w tym zacnym mieście. Zauroczyła mnie Lwowska Manufaktura Czekolady, chyba głównie ze względu na moje czekoladowe uzależnienie. Wmówiłam sobie, że muszę ją odnaleźć:)!
Wędrując pomiędzy uliczkami, rzeczywiście - napotykamy znajomo wyglądającą kamieniczkę, a zapach sam zaprasza do środka...
W środku, na parterze, znajduje się tylko kasa i kilka stolików. Jest dość ciasno ze względu na to, że wejść i wyjść można tylko przez jedne drzwi. Weszliśmy więc, a pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to szklana ściana po lewej. Przez szybę widać było kadzie i maszyny przez które przepływa płynna czekolada...
- Przepraszam, czy mogłaby pani nieco szybciej iść? - odezwał się do mnie ktoś po ukraińsku. Słowa uderzyły mnie niczym piorun i wyrwały ze słodkich marzeń.
- Zośka! - usłyszałam wołanie taty. Spokojnie weszłam w kolejkę, która po jednej stronie wchodziła, a po drugiej wchodziła po krętych schodkach na kolejne kondygnacje kamieniczki.
Wydobyłam się z kolejki na poziomie ze sklepikiem. Od razu odnalazłam czekających na mnie rodziców. Po krótkiej chwili wchodzimy do sklepu. Miłośnicy czekolady jak ja zapewne nazwaliby to miejsce salą tortur. 
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to ozdobne czekoladki - sprzedawali je przy kasie. Dalej, za szkłem, znajdowały się kostki sprzedawane na wagę. Czysta czekolada, czarna, mleczna i biała... były nawet lizaki czekoladowe, samochodziki jak dawne dziecięce zabawki, albo nawet buty na wysokim obcasie (nawiązanie do Kopciuszka?)!



Niestety, musieliśmy opuścić Manufakturę dość szybko.
Dlaczego? Otóż, wcześniej, kiedy jeszcze włóczyliśmy się po rynku bez celu natrafiliśmy na pewny zakład fryzjerski. Napis na drzwiach głosił: "Best Hairdresser in Town". Cóż, czy to jest właściwie best hairdresser in town, mieliśmy się za chwilę przekonać.



Na miejscu fryzjerka posadziła mnie na krześle i po krótkiej instrukcji zaczęła majstrować z moją fryzurą; jakieś płyny, pianki, a za chwilę w lustrze dostrzegłam lokówkę... Wkrótce usłyszałam: "Gotowi" i na chwilę zostałam sam na sam ze swoim nieco odmienionym odbiciem. Nie chcę się tu jakoś na jego temat wylewnie wypowiadać, więc powiem tylko, że zrobiono mi całkiem fajne loki, które wytrzymały do wieczoru...
...właśnie, wieczoru. Odrestaurowana Opera Lwowska zrobiła na mnie niemałe wrażenie, przeplatające się style, głównie barok i klasycyzm, złote zdobienia.
Poszliśmy na operę pt. "Don Juan" (czyt.: don żuan, właściwa nazwa to Don Giovanni). Wykonanie, które zobaczyłam, bardzo mi się spodobało, choć miewałam trudności w rozumieniu całości - opera sama w sobie była w języku włoskim, ale nad aktorami, tuż przy kurtynie powieszono multimedialną tablicę, na której wyświetlało się tłumaczenie scenariusza na język ukraiński. Raz po raz, gdy moja znajomość hiszpańskiego, podobnego do włoskiego, zawodziła, moje oczy wędrowały na cyrylicę. I odwrotnie.
Spektakl kończy się hucznymi brawami, które odbijają mi się o uszy jeszcze długo po wyjściu z Opery i zmieszały się z odbijającymi się od naszego parasola kroplami ulewnego deszczu.

 * * * 

To co? Reszta wkrótce:) 

Pozdrawiam 

horsefan

Szóstka Wron.