środa, 27 lipca 2016

Polak i Litwin razem przy kawie, czyli co sądzę o "Rozmowie Litwina z Polakiem"

Witojcie, witojcie...

Jeśli jesteś tutaj, zacny Internauto (tudzież Internautko), nie po raz pierwszy, to zapewne zdajesz sobie sprawę z tego, że Europa Wschodnia i właściwie ten ogólnie pojęty Wschód to mój ulubiony kierunek podróży.
Wybierając się w moją podróż na Litwę, wielokrotnie usłyszałam wiele negatywnych słów na temat tego, jak miejscowi odnoszą się do Polaków, o tym, że Litwini w ogóle to nas nie znoszą... albo i my nie znosimy ich. 




Mam wrażenie, że właściwie każda medialna relacja z Litwy przynosi jakieś doniesienia o dyskryminacji Polaków na w tym kraju, o traktowaniu naszych rodaków jak obywateli drugiej kategorii, na konieczności posiadania litewskich imion i nazwisk poczynając, na obowiązku prowadzenia lekcji w języku litewskim w szkołach dla polskich dzieci kończąc. 




Geneza tej animozji nie jest jednoznacznie rozstrzygnięta, a z uwagi na to, że mówimy o historii nieodległej nasze sądy powinny być tym bardziej ostrożne. Paradoksalnie jednak bardzo prawdopodobną przyczyną niechęci Litwinów do Polaków jest… bliskość tych dwóch narodów.  Od Unii Krewskiej, Horodelskiej po Unię Lubelską, Polacy byli tak silnie obecni w litewskiej państwowości,  że niektórzy historycy mówią nawet o polonizacji Litwy, jaka dokonała się w następstwie tych wszystkich historycznych aktów. Gdyby tak rzeczywiście było, to faktycznie Litwini powinni być wprost demonstracyjnie antypolscy, jeżeli chcieliby swojej litewskiej państwowości bronić. Akceptacja polskości zaprzeczałaby ich litewskości.  W żaden sposób oceny tej nie zmienia fakt, że Litwinom polskość jest bliska i umieją docenić zalety swojego odwiecznego związku z Polską. Nie kwestionują tego, że to poprzez swoje wejście do Unii Obojga Narodów dotarła do nich cywilizacja łacińska, chrześcijańska i europejska.  „Przecież to z Polski przyszła do nas kultura i nauka” – powiedziała mi pewna Litwinka, którą napotkałam w jednym z wileńskich sklepików z pamiątkami. Pomimo tego jednak, a może właśnie dlatego, założyciele litewskiego narodu w II poł. XIX w. uznali, że to polskość właśnie jest dla Litwy zagrożeniem największym, bo to pokrewieństwo odbiera im, Litwinom, ich własną tożsamość. Potem był oczywiście bunt Żeligowskiego, II wojna światowa, tragedia Wileńszczyzny, Ponary i… coraz trudniej było nam znaleźć wspólny język…

...a potem, za pośrednictwem tak cudownego tworu, jakim  jest internet, odkryłam książkę o zacnym tytule
Rozmowa Litwina z Polakiem

Źródło

Dwaj autorzy - Piotr Kępiński – polski poeta, eseista i dziennikarz oraz Herkus Kunčius – litewski pisarz i dramaturg - podjęli niełatwą próbę rozmowy o naszych wspólnych polsko – litewskich losach.
Bez arogancji, ksenofobii, uprzedzeń.
Swoje rozmowy spisali i tak narodziła się książka, o której dzisiaj piszę. 




Jak wskazuje tytuł, tekst to dialog, wymiana poglądów oraz doświadczeń pomiędzy dwoma intelektualistami z tego samego pokolenia. Każdy z rozmówców stara się spojrzeć na kraj drugiego z życzliwością. Nie brak tu anegdot z czasów młodości obu autorów, ale i trafnych spostrzeżeń na przeróżne tematy. Do łez rozbawiła mnie historia opowiedziana przez Herkusa Kunčiusa o tym, jak to swojej spragnionej uczuć wyższych chemiczce sprzedał za jedyne 15 rubli płytę zespołu Locomotiv GT. Przy ich muzyce nieszczęsna planowała romantyczny wieczór, który miał (być może) przekształcić się w coś bardziej trwałego, ale przecież nie jest to możliwe, jeżeli zespół reprezentuje… węgierski rock progresywny. Kunčius z dystansem opisał opłakane dla jego dalszej chemicznej edukacji skutki tego wieczoru. Ta historia jest w pewnym sensie uniwersalna. Mogła zdarzyć się w każdym kraju, mieście, w którym na rogu najbardziej ruchliwej ulicy nie ma Virgin Megastore;) Zatem jest dowodem naszych podobieństw, a nie różnic.
W książce pojawiają się także tematy poważne, których nie dało się i żaden z autorów nie chciał uniknąć  - głęboko zakorzenione fobie i uprzedzenia u każdej ze stron. Problem Wileńszczyzny i przynależności samego Wilna. Ponary. II wojna światowa. Obaj autorzy są świadomi historycznych i politycznych uwarunkowań w jakich przyszło nam żyć, ale nie dają się im zdominować. Są nastawieni na osiągnięcie porozumienia, a nie przewlekanie konfliktu. Chcą się nawzajem zrozumieć.
Mylą się jednak ci, którzy sięgając po tę pozycję sądzą, że znajdą w nim receptę na rozwiązanie wszystkich problemów oraz nieporozumień pomiędzy dwoma narodami. Jak to ujął Adam Michnik we wstępie: „To rozmowa dwóch normalnych intelektualistów z dwóch normalnych państw uwolnionych od monstrualnych instytucji sowieckiej dyktatury”.
A rozmawiać, jak wiemy, trzeba. I obyśmy szli w stronę dialogu, a nie ignorancji i uprzedzeń. 



* * *

Uff. Wyrobiłam się. Do napisania tej recenzji i wstawienia jej na bloga zabierałam się... no, długo. Wystarczająco długo, by prawie o niej zapomnieć. 
To już ostatni post z króciutkiej serii "o wyprawie na Litwę". 
Dodatkowo nieco go okrasiłam zdjęciami, których jakoś wcześniej nie wstawiłam, a uznałam, że w sumie to są całkiem warte uwagi...

Syrenka z Zarzecza:)
Dalej Zarzecze...
A to już nie Zarzecze, tylko klasztor bernardynek (o ile się nie mylę...)

Wnętrza kościoła św. Piotra i Pawła: 












Taka mała ciekawostka - wiecie, czemu żyrandol w tym kościele ma kształt okrętu? Ponieważ statek, który wiózł zza granicy (bodajże ze Szwecji, ale głowy nie dam - będę wdzięczna, jeśli ktoś raczy mnie poprawić) pierwotny ołtarz, zatonął i trzeba było zamawiać nowy... 


Bęben spod Chocimia:)







Ciekawostka numer dwa - wiedzieliście, że grzesznicy w kościele św. Piotra i Pawła zostali przedstawieni na podstawie wizerunków osób z zespołem Downa i innymi upośledzeniami? Np. takie twarze mają anioły na ołtarzu powyżej, ponieważ sprowadzają grzeszników do piekieł...





No i na koniec kostucha - stały element barokowego kościoła.

Pozdrawiam i do zobaczenia następnym razem:)

horsefan

wtorek, 26 lipca 2016

Opowiadanko #6

Od zawsze lubiłam patrzeć na gwiazdy. Nie wiem czemu. Po prostu tak było. Gdy nie mogłam spać, mój wzrok zawsze wędrował w stronę okna, o ile niebo nie było zachmurzone.
Gwiazdy. Ich widok zawsze mnie uspokajał.
Tamtej nocy, gdy wracałam do domu autokarem z obozu survivalowego, gwiazdy ponownie wprawiały mnie w dobry nastrój. Moja koleżanka, Anita, już dawno spała. Reszta dzieciaków podobnie. W uszach miałam słuchawki, na telefonie puszczoną piosenkę Katie Melua – „Nine Million Bicycles”. Zawsze słuchałyśmy jej razem z mamą, gdy wracałyśmy skądś samochodem, w nocy…
Nagle autokar stanął. W środku zaczęły się zapalać małe światełka.
- Wstawać! Przystanek Kartuzy - kto wysiada? – Marcin, jeden z naszych instruktorów zajrzał do środka. Co niektórzy obozowicze zaczęli otwierać oczy, przeciągać się. Jako jedyna w całym autokarze wstałam i udałam się do wyjścia, uprzednio zabierając wszystkie moje graty, czyli w tym przypadku tylko znoszony plecak, do którego na zewnątrz dołączyła równie znoszona walizka.
Obeszło się bez szczególnych pożegnań, żadnych sentymentów. Na obozy z moją ekipą jeździłam od dawna, Marcin i reszta instruktorów wiedzieli, że świetnie sobie radzę i że na pewno dotrę do domu, do którego przecież miałam zaledwie kilkaset metrów drogi.
Lipiec od zawsze był moim ulubionym miesiącem. Cieplejsze powietrze, brak wczesnego wstawania do szkoły w grafiku i te kaszubskie pola usiane kwiatami… Życie jak w Madrycie!
Nie wiedziałam jeszcze, że tamta noc wszystko zmieni. Że zamiast wspominać nocne niebo, będę mieć w głowie… a z resztą, lepiej od razu wam opowiem.
Nasz dom znajdował się nieco na uboczu naszej wsi. Był to średniej wielkości dwupiętrowy budynek z piwnicą i strychem. Oprócz mnie i mojej mamy nikt w nim nie mieszkał, no, jeśli nie liczyć Behemota, naszego ukochanego, czarnego jak smoła kota (imię zaczerpnęłyśmy z „Mistrza i Małgorzaty”). Rok wcześniej mama rozwiodła się z ojcem…
Tak czy owak, już przy wejściu coś było nie tak. Po pierwsze, nasza furtka była otwarta, a mama zawsze na noc ją zamykała. Po drugie – w domu nie paliło się światło, a mama, zawsze gdy wracałam z obozów w nocy, czekała na mnie z zapalonymi w domu lampkami.
Niezwłocznie postanowiłam wejść do ogrodu, po cichu uspokajając się, że może to wszystko mi się wydaje, że mama pewnie zapomniała tym razem albo po prostu postanowiła pójść wcześniej spać, przecież ona tak ciężko pracowała… Walizkę i plecak pozostawiłam na zewnątrz, przy furtce. Za chwilę miałam się przekonać, jak dobra to była decyzja.
Gdy podeszłam nieco bliżej, dostrzegłam, że jedno z okien zostało wybite. Ze środka domu usłyszałam jakieś dziwne szmery, jakby ktoś przerzucał szuflady i wyrzucał całą ich zawartość na zewnątrz. Odeszłam na kilka kroków do tyłu. Moja dłoń powędrowała do kieszeni spodni, by zaraz wykręcić na komórce numer do policji.
Coś mnie jednak zatrzymało. A raczej ktoś.
Niespodziewanie poczułam, jak czyjeś ramię owijało mi się wokół klatki piersiowej, jak dłoń, zapewne należąca do tej samej osoby, zatykała mi usta. Od razu zaczęłam się wyrywać, będąc przekonana, że to jeden z włamywaczy właśnie próbował mnie obezwładnić.
Błąd.
Gdy napastnik mnie puścił, okazał się być wysokim mężczyzną, zdawać by się mogło, że w sile wieku.
- Ciii. Bo On tu przyjdzie. – jego głos wskazywał jednak na to, że mógł być niewiele starszy ode mnie. Dodatkowo, słychać w nim było silny wschodni akcent. Co jakiś Rusek robi w środku nocy na Kaszubach? Aha, i jeszcze zapomniałam dodać – po kiego grzyba potrzebny mu długi, jesienny płaszcz? Przecież to był środek lata!
- Kto taki? – wyrwało mi się. – A tak właściwie, coś ty za jeden? Mam zadzwonić po policję?
- Ciii, bo On nas usłyszy. Musisz stąd uciekać, zanim…
- Przecież to mój dom! Tam w środku może być moja matka, nie mogę jej ot tak zostawić!
- Dasz mi skończyć, Poliaczko? – intruz sprawiał wrażenie dość poirytowanego, delikatnie mówiąc. – Musisz stąd uciekać, zanim Oni cię znajdą! Oni tylko czekają aż połkniesz haczyk i wejdziesz do środka. Rozumiesz czy nie?
Okej, byłam w niezłym szoku. Człowiek wraca z obozu, już nie może się doczekać ciepłego łóżeczka i maminego kompotu, a tutaj – wybite okna, jakieś włamanie chyba, a do tego jakiś Rosjanin w odzieniu zdecydowanie za ciepłym na tę porę roku usiłuje go przekonać do ucieczki z własnego skrawka ziemi. No, to chyba jakiś obłęd!
- A… co z moją mamą? – z trudem dobierałam słowa.
- Sam chciałbym wiedzieć, ale nie ma teraz czasu na sprawdzanie. Nie teraz, gdy…
W połowie zdania przerwał mu głośny dźwięk, jakby chrzęst, choć to słowo i tak nie oddaje w pełni tego, co usłyszeliśmy. Rosjanin i ja zamarliśmy. W przeciągu zaledwie kilku sekund w ścianie powstała całkiem pokaźnych rozmiarów dziura. Po chwili w chmurze pyłu zaczął kształtować się… no, właśnie, co?
- Uciekaj. Zabierz, co możesz i uciekaj. Opóźnię go. – głos chłopaka nagle zrobił się bardzo wysoki. Zdawać by się mogło, że nawet do tego stopnia, że jego właściciel prawie piszczał.
Z pyłowej chmury zaczęło się wyłaniać coś, co w świetle księżyca przypominało pół byka pół człowieka. Gdy jednak podszedł bliżej, okazało się, że jego… pysk przypominał bardziej psi, a rogi przypominały jelenie poroże…
Ten widok ostatecznie mnie przekonał do racji nieproszonego gościa ze wschodnim akcentem. Rzuciłam się do ucieczki, rzuciłam plecak na plecy, zostawiłam walizkę. Pamiętam, że nad moją głową przeleciało coś dużego, chyba cegła
Byłam całkiem szybka, chwała mojemu obozowemu trenerowi, panu Jarkowi.
Kiedy stanęłam, znajdowałam się po środku zbożowego pola.  Chciałam poukładać sobie te wszystkie fakty w głowie. Pochyliłam się, oparłam dłonie na kolanach. Potem usiadłam na ziemi, przy okazji zerknęłam na zegarek na dłoni; fosforyzujące wskazówki wskazywały równo pięćdziesiąt osiem minut po północy. Czterdzieści pięć minut! Tyle wystarczyło, by moje życie kompletnie wywróciło się do góry nogami.
„A może to jednak tylko sen?” – usiłowałam się przekonać w myślach. Po czym uszczypnęłam się w rękę. „Nie, ten koszmar dzieje się naprawdę.” A tak się składało, że moim najgorszym koszmarem była utrata mamy. Jedynej osoby, której naprawdę ufałam. Jednak powstrzymałam się od łez. Mama nie chciałaby, żebym w takich chwilach użalała się nad sobą, tylko działała.
„Ciekawe, co się stało z tym Rosjaninem? Z resztą, co ja myślę – przecież nawet nie wiem, czy on jest z Rosji… po prostu mówi ze wschodniosłowiańskim akcentem i tyle…”
W jednej chwili jakiś dźwięk poderwał mnie na nogi. Jakby silnik samochodu… ale co samochód może robić w środku pola z żytem i do tego o pierwszej w nocy?! Odwróciłam się w stronę, z której dochodził ten dźwięk i… od razu dostałam po oczach białym światłem samochodowych lamp. Pojazd zatrzymał się tuż przede mną. Gdyby kierowca tego nie zrobił, dziś zapewne byłabym krwawym kotletem.
- Wsiadaj! – usłyszałam z otwartego okna znajomy głos Ruska. – No, co się grzebiesz! On tu może przyjść w każdej chwili!
Starając się jak najmniej ociągać, wstałam z ziemi i wsiadłam do Jeep’a na miejsce obok kierowcy.
*
Na początku chciałam się go wypytać o to wszystko, ale… chyba byłam w zbyt wielkim szoku. On z resztą też.
Westchnęłam ciężko. Teraz mój zegarek pokazywał godzinę drugą trzydzieści.
- Czego ty właściwie ode mnie chcesz? – zapytałam w końcu, widząc, że zaczyna prowadzić nieco spokojniej niż poprzednio.
Usłyszałam, jak nabiera spory łyk powietrza.
- To… bardzo długa historia. N-nie wiem od czego zacząć… może od tego, że od dawna cię szukałem… ale to wyjaśnię ci w szczegółach, gdy gdzieś się zatrzymamy.
- Masz inny akcent. Jesteś Rosjaninem? – palnęłam bez owijania w bawełnę.
Na dźwięk tego pytania chłopak na chwilę przestał patrzyć się w drogę z kamienną twarzą i rzucił we mnie spojrzeniem, które nie wróżyło nic dobrego.
- Nie, tak dla twojej wiadomości. Jestem Ukraińcem.
Pierwsze skojarzenie: ukraińska mafia. Nie pytajcie się, skąd się wzięło w mojej głowie. Drugie skojarzenie: Ogniem i Mieczem. Też nie do końca wiem, czemu.
- To… jak mam się do ciebie zwracać?
Przez chwilę miałam wrażenie, że na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Ale to jednak było tylko wrażenie.
- Ołeksandr. Znaczy się: Aleksander, mówiąc po waszemu.
Otworzyłam usta, by zadać mu kolejne pytanie, jednak Ołeksandr (czy tam Aleksander) zdążył mnie uprzedzić:
- Nie jestem porywaczem, jeśli tego się obawiasz. Jestem, jak wy to mówicie… myslywec’? 
- Myśliwy? – lekko uniosłam jedną brew.
- Coś w ten deseń. Ale chodziło mi o coś innego… łowca. To jest ta wyznaczennja… znaczy się: określenie. Widzisz, kawy od paru godzin nie piłem i już mi się języki mieszają…
- A na co ty właściwie… polujesz?
(Minuta dość niezręcznej ciszy.)
- Zostałem wyznaczony do znalezienia, jak to jest po polsku… wyczekiwanych.
- Wyczekiwanych?
- No, wyczekiwanych. Według Księgi Welesa dokładnie w tym roku powinno się skończyć wyczekiwanie bogów na narodziny pełnej… brihady... tfu, drużyny żywiołów…
- Że cooo?! – niespodziewanie moje oczy zrobiły się wielkie jak spodki. (A przynajmniej wydaje mi się, że wielkie jak spodki.)
- Słyszałaś kiedyś o słowiańskich bogach?
Moje oczy, o ile to możliwe, zrobiły się jeszcze większe.
- Cóż, wszystkiego się dowiesz w swoim czasie. A teraz, prosiłbym cię, żebyś się zamknęła, jednak zanim to ostatecznie zrobisz, mam dla ciebie pytanie: czy wszystkie Polki są takie wkurzające?

* * *
Jeżeli tutaj dotarłeś/aś, to znaczy, że już jesteś po lekturze kolejnego fragmentu mojej tfurczości na Kreatywne Spojrzenie (jeśli natomiast po prostu ominąłeś tekst, by od razu przeczytać zakończenie, to w tej chwili rozkazuję i powrót na górę i lekturę całości). Hasła na ten miesiąc to lipiec, wyczekiwanie oraz cegła, która trafiła tu dzięki mojej propozycji. 
A pomysł na to zacne opowiadanko narodził się w trakcie czytania pierwszego tomu serii "Magnus Chase i Bogowie Asgardu", potem również przejrzałam moje stare książki o mitologii słowiańskiej, głównie tę małą książeczkę z serii "Mitologie Świata", swego czasu dodawane jako dodatek do Rzeczpospolitej i "Bestiariusz Słowiański" z serii Legendarz.



Oprócz tego, podczas pisania przydatny się okazał internetowy słownik polsko-ukraiński: klik!

Kiedyś będę musiała napisać kontynuację tego opowiadania, bo pomysł sam mnie przerośnie...

Pozdrawiam

horsefan

Szóstka Wron.