Obudziłam się wcześnie rano. Z początku przeraziłam się,
ponieważ łóżko, na którym leżałam, wcale nie było moim, tak dobrze mi znanym.
Potem w głowie zaczęły pojawiać się urywki wspomnień z poprzedniej… a właściwie
to dzisiejszej nocy – przecież autokar zajechał do mojej miejscowości o
północy.
Chciałam wierzyć, że to był tylko koszmar, ale gdyby tak było, to bym przecież
nie obudziłabym się w zupełnie obcym miejscu, prawda? A poza tym, obraz tego byczopodobnego
stwora z rogami był zbyt realistyczny, by móc nie być prawdziwy… do tego zapach
zboża, głos tego chłopaka, który przedstawił się jako Ołeksandr…
Właśnie, gdzie on był? Dalsze wspomnienia były już niewyraźne,
pewnie dlatego, że byłam zbita na pysk po tych wszystkich wydarzeniach, które
nałożyły się na i tak wyczerpującą podróż do domu. Wiedziałam tylko, że
zatrzymaliśmy się w jakimś pensjonacie prowadzonym przez starszą Kaszubkę…
„Właściwie, czy dobrze robię, ufając mu?” – przez głowę
przemknęła mi niepewna myśl. Pojawił się właściwie znikąd, nigdy wcześniej go
nie widziałam, po prostu jakby wypełzł spod ziemi… Twierdził i zachowywał się
tak, jakby doskonale wiedział, co się dzieje, jakby… czy to możliwe, że to on
mógł zaaranżować coś takiego? Hm, niewykluczone.
Doszłam jednak do wniosku, że nic poza dalszym gdybaniem nie mogę zrobić, więc
najlepiej, żebym oczyściła myśli – a najlepiej wychodziło mi to pod prysznicem.
Wyjmując z rozstawionej na ziemi walizki moją kosmetyczkę przypomniało mi się coś jeszcze, a raczej ktoś.
Mama. Coś jakby ukłuło mnie w serce…
jakby szpilka, którą ktoś bardzo mocno wciska w twoje ciało, w ogóle nie mając
zamiaru jej wyjąć. Powstrzymałam jednak napływające łzy – ona nie chciałaby,
żebym płakała, tylko żebym działała. „Pamiętaj, płacz nic ci nie da – a jak
zaczniesz już coś robić, to możesz coś zmienić” – tak zawsze mi powtarzała.
Eh, beznadziejna sytuacja.
*
Pensjonacik był, co tu gadać, mały i skromny. Składał się na
niego niewielki dom, z daleka niczym nie różniący się od pobliskich zabudowań
oraz mały ogródek i boisko do gry w piłkę
nożną. Na tarasie przed budynkiem bujała się w fotelu, ubrana w
charakterystyczną, ludową spódnicę w pasy. To ona była właścicielką tego
ośrodka.
Z początku sądziłam, że śpi, ale gdy podeszłam bliżej, zerwała się na nogi z
zadziwiającą jak na swój wiek prędkością.
- A, to panienka już wstała? – aż przetarła ze zdziwienia
oczy. – Gdybym była wiedziała, to już bym panience śniadanie zrobiła…
- Dziękuję, naprawdę, nie jeszcze jestem głodna… - zaczęłam protestować, jednak
Kaszubka zaraz mi przerwała:
- Phi, „nie jestem głodna”! – machnęła ręką. – Wszystkie dziewczyny teraz tak
mówią, jakieś diety i inne cuda wianki wymyślają! Toć ja widzę, że panienka
chuda, a panicz Ołeksandr kazał dobrze się do panienki odnosić.
Pewnie ktoś za chwilę mi wytknie, że za łatwo się poddaję,
ale tym razem uznałam, że z babą po prostu lepiej nie dyskutować. Już miałam
dość doświadczeń z tzw. „babciami w moherowych beretach”, których nawet nasz
proboszcz miał dość…
Udałam się więc za starowinką. Obsadziła mnie na krześle w,
nazwijmy to, jadalni. Sama zniknęła za kurtyną z koralików – zgadłam, że to
właśnie za nią była kuchnia. Z wnętrza usłyszałam dość donośny skrzek staruszki
z pytaniem, czy jajecznica mi odpowiada.
- Może być… - odparłam bez szemrania.
Parę minut później miałam przed sobą parujący talerz z wyczekiwanym daniem.
Zanim jednak zabrałam się za jedzenie, musiałam zadać jeszcze jedno pytanie…
- Przepraszam, a wie pani może, co z Ołeksandrem?
- Śpi, śpi. – odpowiedź była niemal natychmiastowa. – Jak dowiózł was tutaj, to
ledwie na nogach stał, ojej… a jeszcze tę walizkę panienki dźwignąć na górę! Co
to jest za dobry chłopak, mówię panience…
O wilku mowa. W drzwiach, którymi wcześniej tu przyszłam za
starowinką, stał nikt inny jak Ołeksandr. Otworzył usta tak, jakby chciał coś
powiedzieć, lecz zamiast tego wydobyło się z nich tylko niewyraźne rzężenie.
- Czyli to, co zwykle. – mruknęła staruszka i ponownie zniknęła za koralikową
kotarą.
Zostałam z nim sam na sam.
Dopóki nasza gospodyni nie wróciła z jego omletem i kawą,
nic się nie odzywał, jego oczy smętnie spoglądały w przestrzeń. Miał pod nimi
fioletowe worki. Włosy były, delikatnie mówiąc, w nieładzie. I to sporym.
Po łyku kawy zaczął okazywać jakieś większe oznaki życia.
- No… co ja to chciałem… - zaczął niewyraźnie. – Jak ci na
imię?
Co? To on śledził mnie od paru miesięcy, ale nawet nie znał
mojego imienia?
- Weronika. – palnęłam. – Na imię mi Weronika.
- Hm, całkiem harne imię.
– kolejny łyk napoju. Przez chwilę sprawiał wrażenie człowieka, który, jak to
zwykłam mówić, zbytnio zatopił się w oceanie własnych myśli, więc postanowiłam
go z tego zamyślenia wyrwać:
- Ten stwór, koło mojego domu… nie mówiłeś mi, co to było…
- A, to był bis.
- Co takiego? – zamrugałam oczami ze zdziwienia.
- No, bis. Taki demon słowiański… - przeciągnął się. - …a on tak się nie nazywa
po polsku?
Cóż, na mitologii Słowian w ogóle
się nie znałam. Ze szkoły wyciągnęłam całą mitologię grecko-rzymską, potrafiłam
przez sen mamrotać definicje poszczególnych bóstw i herosów, ale o tym, o czym
mówił Ukrainiec, nic nie wiedziałam…
- Bies! – nieoczekiwanie wykrzyknął Ołeksandr, pstrykając palcami, po czym
dodał już nieco ciszej: - „Kawa naprawdę potrafi zdziałać cuda…
- Czekaj – przerwałam jego „odę” do napoju. – A może być mi to wyjaśnił?
Przybliżył temat?
Chłopak westchnął, po czym odstawił kubek na bok.
- Zacznijmy od tego, że – tu podrapał się po głowie. – bies jest
bardzo starym demonem. Zakładam więc, że z samym słowem już zdążyłaś się
zetknąć.
Tu akurat musiałam mu przyznać rację. Sąsiadka w naszej okolicy często wyzywała
miejscowych rolników tekstami w stylu: „A bies by go wziął!”, mając jednakże na
myśli diabła w czystko chrześcijańskim pojęciu.
- Dobra, więc teraz przejdźmy do jego środowiska – bo chyba
oboje doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, jak bies wygląda. Otóż, stworzenia
te zamieszkują przeważnie wszelkiego rodzaju puszcze, bory i bagna. Dlatego też
nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że ktoś go na ciebie nasłał, doroha Weroniko…
- Chwila moment – przerwałam mu. – mówiłeś, że bagna zaliczają się do
środowiska naturalnego tych, no, yyy… biesów. A w naszej okolicy jest przecież
ich całe mnóstwo.
O tym wydarzeniu już nie wspomniałam, ale, ekhem, jako dziecko sama kiedyś się
nieco zagubiłam podczas zabawy z lesie z kolegami i wpadłam do takiego bagna.
Wszystko przez ten uroczy krzaczek jagód, który rósł na środku… i moją
dziecięcą naiwność.
- Owszem – zgodził się ze mną Ołeksandr. – Ale tylko na tych, które są położone
z dala od siedzib ludzkich, a takich terenów, jak zapewne wiesz, już niewiele
zostało. Zamieszkują obecnie wszelkiego rodzaju bory, lasy i puszcze,
znajdujące się na terenach chronionych…
Jego ton wyraźnie mi przypomniał pana Jackowskiego, mojego nauczyciela od
historii. Miał on w zwyczaju zacinać się w połowie lekcyjnego wykładu i ni z
gruszki ni z pietruszki zacząć mówić o czymś z goła innym.
- Na czym to ja stanąłem? – mój towarzysz (bo chyba tak już mogłam go nazwać)
jakby sam z siebie odzyskał rezon.
- Na środowisku naturalnym biesów. – wyręczyłam go w tym „niezwykle trudnym”
zadaniu.
- W takim razie, podsumowując, opowiem ci co nieco o umiejętnościach biesów. –
wziął kolejny łyk kawy. – A właściwie, to na ich braku.
Na dźwięk tych słów lekko uniosłam brew.
- Otóż, Słowianie – nasi przodkowie – od zawsze obarczali biesy
odpowiedzialnością za wszystkie swoje nieszczęścia. Dlatego wraz z nadejściem
chrześcijaństwa, utożsamiono je z diabłami. A prawda jest taka, jak widziałaś –
to po prostu wielkie bydle z rogami, z wyglądu skrzyżowanie psa z bykiem,
bizonem i jeleniem, może i z psem, z charakteru zaś podobne do żubra… mają
tylko jedną, malutką wadę. – wrócił do swojego „nauczycielskiego” stylu
mówienia. – Bardzo łatwo jest przejąć kontrolę nad umysłem takiego biesa, nawet
nie trzeba jakiś specjalnych umiejętności, by się udało. Dlatego uważam, że
ktoś musiał go po ciebie posłać… zdziwiło mnie tylko, że ten ktoś zrobił to tak
mało, jak wy to mówicie… subtelnie.
- C-co masz przez to na myśli? – zapytałam z lekkim wahaniem w głosie.
Przez chwilę Ołeksandr sprawiał wrażenie głęboko zamyślonego.
- Chodziło mi o to, że… mógł przysłać po ciebie kogoś, kto wzbudziłby twoje
zaufanie. Na przykład kanię.
- Że… że co? – nie mogłam się powstrzymać od zadania tego, bądź co bądź,
wkurzającego pytania.
- Znasz powiedzenie „dzieci, dzieci, kania leci?”
Pokręciłam przecząco głową.
- A już tak dobrze nam szło… całkiem kumata jesteś… nic, będę musiał ci
wyjaśnić. – przeczesał ciemne włosy ręką. – Nic, to ci wyjaśnię…
- Chłopcze – niespodziewanie podeszła do nas nasza gospodyni. – Czas. –
pokazała długim, ostrym paznokciem na zegar na ścianie.
Ołeksandr odwrócił się w tamtą stronę, jakby poraził go piorun. Zaklął pod
nosem.
- Możesz być gotowa za pół godziny? – zwrócił się do mnie.
- A co się stało? – zapytałam, lekko unosząc brew.
- Straciłem poczucie czasu… za chwilę powinniśmy wyjeżdżać!
* * *
Link do części pierwszej:
klik!
Tak, tak - oto kolejny przykład mojej
tfurczości na
Kreatywne Spojrzenie! Hasła na ten miesiąc to:
kosmetyczka (osoba lub przedmiot - interpretacja dowolna),
piłka nożna i
Słowianie (którzy trafili tu dzięki - uwaga - mnie! Jeeej...).
Cóż, mam w głowie jeszcze kontynuację do tego cyklu, kto wie, kto wie... może coś z tego sensownego wyjdzie?
A na ten moment - żegnam się z Państwem! Do zobaczenia w następnym poście!
horsefan