poniedziałek, 28 listopada 2016

Chyba jednak zostanę Wiedźmą...

Wiecie co?
Ostatnio naszła mnie pewna dziwna myśl...
Ale lepiej zacznę od początku: od dłuższego czasu moim najdroższym marzeniem jest zostanie dyplomatą, lecz pod wpływem pewnej, hm, literatury, wpadłam na z goła odmienny pomysł... Po prostu, pewnego dnia wstałam i zapytałam się:

A co gdyby tak zostać... wiedźmą?

Potem przyszła kolej na inne pytanie: A jeśli już mam być tą wiedźmą, to jaką konkretnie? No bo obecna kultura i popkultura dają nam tyle możliwości...
...dziś pozwolę sobie rozważyć kilka "typów" wiedźm do wyboru i być może wybrać ten najlepszy...

A więc, do dzieła!

 * * *

Najlepiej zacząć od tego znanego - a jakże - klasyka!
Dobrze, a więc zastanówmy się, jak to by było być wiedźmą w wersji szanownego Michaiła Bułhakowa...
Cóż, tutaj byłoby mi najbliżej do wiedźmy klasycznej, słowiańskiej - takiej, co lata na miotle (ewentualnie w moździerzu, jak Baba Jaga) i czaruje nad kotłem. Hm... fajnie by było latać tak nad miastem i mieć wszystkich gdzieś, a jak ktoś mi się naprzykrzy, to zmieniać go w ropuchę - od dziecka o tym marzę! Lecz z drugiej strony nie jestem do końca przekonana, co by było, gdyby bycie taką wiedźmą mi mi się nagle znudziło... 

Źródło

 ...u naszej rodzimej wiedźmińskiej sagi sprawa wygląda nieco inaczej. Najpierw ktoś w ogóle musiałby zauważyć u mnie talent magiczny, ewentualnie moja rodzina musiałaby chcieć się mnie pozbyć ze względu na brak kandydatów do mojej ręki, albo jedno i drugie na raz. Później musiałabym przejść cały szereg mutacji i przemian w związku z moją urodą, bo czarodziejce nie wypada być brzydką (jeeej! Koniec z bliznami po trądziku i krzywymi nogami!). A jeszcze później przebrnąć przez te wszystkie lekcje i egzaminy w Aretuzie... kurde, nie wiem, czy dałabym sobie z tym radę, ale jakbym się zaparła to może... kto wie...
No i te długie lata życia i wyglądania na dwadzieścia kilka lat! Te podróże oraz intrygi! Nie no, proszę państwa, moje klimaty. W sumie to lata ciężkiej edukacji w Aretuzie i zakuwanie do egzaminów są tego warte!
Istnieje też i druga opcja - można by zostać wiedźminką, ale do tego potrzeba nie lata siły i zaparcia, no i jeszcze trzeba przetrwać te wszystkie mutacje, faszerowanie eliksirami... eh, chyba lepiej zostałabym absolwentką Aretuzy z medalionem Wilka na szyi.

Źródło

Teraz przyszedł czas na Wiedźmowatość nad Wiedźmowatościami! Proszę państwa, przed Wami - Wolha Redna! Brawa! *widownia wiwatuje w tle*
Eh, w tym przypadku znów musiałabym trafić (niestety) do szkoły dla magów, ale za to mogłabym nieco poprzebierać w specjalizacjach: zielarka, mag-praktyk, wyrocznia... co tam jeszcze się znajdzie!
Po ukończeniu szkoły w Starminie, mogłabym sobie pozwiedzać kawałek świata... pojechać do Dogewy, Jesionowego Grodu... gdzie tylko się zapragnie.
Eh, i te wszystkie przygody z podróży! Szykowałby się kolejny horsefanowski reportażyk!



Źródło
Okej... o tych tutaj wyżej wymienionych pozycjach nigdy przedtem nie pisałam, więc może - tak na dobry początek - wypadałoby co nieco Wam przytoczyć. Otóż, powieść autorstwa jakże zacnej rosyjskiej pisarki Kiry Izmajłowej dzieje się w Arastenie, królestwie tylko z pozoru jak każde inne. Nasza główna bohaterka, niezależny mag justycjariusz (co wprost uwielbia podkreślać przy każdej lepszej okazji) Flossia Naren na co dzień zajmuje się rozwiązywaniem przeróżnych zagadek kryminalnych na zlecenie przeróżnych osób, od ziemskich panów po władców całych krain. Jej usługi z pewnością nie należą do tanich, ale i tak wielu chce skorzystać z jej wybitnych umiejętności. Dodatkowo naszej pani detektyw, jak każdemu Sherlockowi, musi towarzyszyć jakiś dr Watson - w tym przypadku jest to porucznik Laurinne, szlachcic o, bądź co bądź, wątpliwym pochodzeniu, żółtodziób, który mdleje na widok zwłok, ale jednak jakieś przebłyski inteligencji to on miewa. Razem przychodzi im rozwiązać jedną z najważniejszych zagadek w historii królestwa...
...dobra, tyle póki co, musi wystarczyć.

Źródło
A teraz zastanówmy się. Od początku powieści urzekła mnie postać Flossi Naren. Właściwie, to nawet trudno mi powiedzieć, czemu tak się stało, ponieważ jest ona osobą zimną, wyrachowaną, czasem można wręcz powiedzieć, że okrutną (osoby, które czytały pewnie się domyślają, co mam na myśli)... jednak, gdy to sobie przemyślałam, to chyba największą zaletą Flossi jest jej inteligencja. To właśnie ta jej cecha sprawia, że powieść* chce się czytać więcej i więcej.
Hm, czy byłabym w stanie, tak jak panna Naren, rozwiązywać tyle trudnych zagadek, a przy tym zachować spokój?  Czy potrafiłabym, w obliczu zdrady, z zimną krwią pozbyć się jednej z najbliższych mi osób? Szczerze mówiąc, nie wiem.
Ale perspektywa wysokich zarobków może i byłaby tego warta... nie wiadomo ;P

*W oryginale historię panny Naren obejmuje jeden tom, jednak ze względu na swoje rozmiary, został on w polskim wydaniu rozbity na dwa.


Dobra, to już wszystkie pozycje, które chciałam rozważyć w dzisiejszym poście.
Teraz do mnie doszło, że wszystkie te książki zostały napisane przez autorów wywodzących się ze słowiańskich krajów... hm, coś w tym jest;) 
Dajcie znać, czy chcielibyście kontynuację tego posta.

A na ten moment, żegnam się z Państwem

horsefan

piątek, 7 października 2016

Ulubione horsefanowskie cytaty ever, czyli co mnie inspiruje;)

Dzień dobry... właściwie, to powinnam napisać: dobry wieczór, cześć i czołem.

Dawno mnie tu nie było, prawda?
Eh, od czego by tu zacząć... tak, by nie wyszło z tego masło maślane, rzecz jasna. No, i bez zbędnego zanudzania.
Otóż, spotkało mnie ostatnio coś, co od czasu do czasu napada każdego bloggera: paskudne choróbsko zwane w języku łacińskim zastoyus bloggeris, czyli w przekładzie na polski zastój blogerski. Nic nie chciało mi się pisać, odczuwałam braki w inspiracji... a poza tym zupełnie zapomniałam o postach, które miałam napisać. Na przykład o wstawieniu zdjęć z wycieczki na Islandię. I o kilku innych, ale ważnych rzeczach. Może powodem tego był fakt, że bardzo, ale to bardzo chciałam wstawić dzisiaj recenzję pewnej książki, którą piszę chyba od dwóch tygodni, ale ciągle jakoś nie mogę jej skończyć.
A tak abstrahując już od mojego choróbska, to do sprawy postanowiła się dołączyć Pani Szkoła, która w tym roku jest wyjątkowo paskudna i na 99, 9% będzie z nią tylko gorzej. Przez co również pragnę Was poinformować, że najprawdopodobniej będę pisać mniej niż ostatnio, czyli tak gdzieś 1-2 razy na miesiąc.

Tyle ze wstępu. Teraz czas na właściwy temat posta.

Źródło: WeHeartIt
 Zakładam, że już z tytuły domyśliliście się, o czym będzie dzisiejszy post. No bo przecież wielu z nas ma ulubione cytaty, prawda?
Tak na marginesie, nie jest to lista od najbardziej ulubionego w dół i tym podobne, kolejność wypisywania jest zupełnie dowolna.

Jest się tym, kim jest. I jest się tym, co się robi. Kiedy przychodzi pora, to najlepsze, co można uczynić, i tylko to jest słuszne. Najgorsze to nie robić nic.
                                                     ~ Siri Pettersen, Dziecko Odyna        


Moja motywacja na co dzień. Zarówno do nauki, jak i w codziennym życiu. Nawet powiesiłam sobie karteczkę z nim nad biurkiem. Bo jak mam być uczennicą, to będę uczennicą, a nie leniem, co nic, tylko leży do góry brzuchem.
A poza tym - kiedy się coś nam psuje, to jedyne, co nam zostaje, to robić to, co należy do nas, mam rację?

Nie sztuką być dobrym człowiekiem, gdy świeci słońce. Sztuką jest nie sprzeniewierzyć się wartościom, gdy szaleje zamieć.

   ~ Magdalena Kawka, Pora westchnień, pora burz


Tutaj sądzę, że znaczenie jest na tyle oczywiste, że nie muszę Wam nic tłumaczyć. Ale cytat ważny, często go sobie powtarzam:)

Drobna uwaga. Na pewno umrzecie.

             ~ Markus Zusak, Złodziejka książek


Z serii "co robi horsefan, żeby oswoić się z wizją, że kiedyś umrze".

Błędy też się dla mnie liczą. Nie wykreślam ich ani z życia, ani z pamięci. I nigdy nie winię za nie innych.
               ~ Andrzej Sapkowski, Krew elfów 


Bo człowiek nie jest istotą idealną, błędy popełniać musi. A poza tym - na błędach można się uczyć, choć i tak niezbyt wiele osobników korzysta z tej opcji.

Zło zależy od punktu widzenia.
 ~ Anne Rice, Wywiad z wampirem


Świat jest pełen różnych ludzi, a co za tym idzie - światopoglądów. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia jak mówi ludowa mądrość. Sposób, w jaki postrzegamy to, co złe, również od tego zależy.

Czasy zawsze są trudne - odparłem - Zmieniają się tylko przyczyny problemów.
~ Jennifer A. Nielsen, Fałszywy książę

Ten cytat dedykuję wszystkim, którzy uważają, że teraz żyjemy w takich okropnych czasach, a kiedyś było łatwiej/lepiej/ przyjemniej etc.... przepraszam, kiedy Waszym zdaniem (mówię oczywiście do tej specyficznej grupy ludzi) było lepiej? W latach 90., 80., czy może wtedy, gdy była u nas komuna?

Kobieta ma zawsze osiemnaście lat. Przynajmniej do momentu, gdy jej córka skończy osiemnaście lat.
~ Kira Izmajłowa, Mag niezależny. Flossia Naren cz. 2

 Tutaj właściwie nie wiem, co napisać - ten tekst mnie po prostu bawi i już:)

- Hej, białowłosy, masz mnie za smarkacza?!
- Wcale nie - zaprzeczył Alk uprzejmie. - Smarkacz to efekt czasowy i dający się naprawić. A ty jesteś po prostu kretynem.
 ~ Olga Gromyko, Rok Szczura. Wędrowniczka

 Kolejna dawka humoru, dokładnie w stylu pani Gromyko:D

Miłość to najszczęśliwsza odmiana szaleństwa, co wcale nie znaczy,że najmniej groźna.
      ~ Kristina Sabaliauskaitė, Silva rerum

 Chyba tutaj nic nie muszę tłumaczyć, prawda?

 No, to są wszystkie cytaty na dziś, ale sądzę, że będę musiała napisać jeszcze drugą część do tego posta, bo to na pewno nie jest wszystko, co mam w zanadrzu. 
Dajcie znać, czy Wam się takie coś podoba:) 

Pozdrawiam

horsefan

piątek, 16 września 2016

Wyobraź sobie, że jesteś... nikim, czyli o "Dziecku Odyna" słów kilka

Wiem, wiem, dawno mnie nie było.

Od postu o Lwowie wiele się w moim życiu wydarzyło. Kolejny wyjazd, potem szkoła i okres przyzwyczajania się do nauki...
...ale najpierw: wyjazd. Dokładniej, to na Islandię. Mam zamiar wstawić zdjęcia z tej podróży, ale najpierw chciałabym się z Wami podzielić swoją opinią na temat książki, którą przeczytałam właśnie na Islandii.
Przed Wami...
Źródło
Książka norweskiej pisarki Siri Pettersen „Dziecko Odyna” otwierająca trylogię „Krucze pierścienie”, która całkiem niedawno pojawiła się na półkach księgarskich,  powinna zainteresować wielu z Was. Jest to bowiem książka, która chociaż osadzona w mitycznym (czy może nawet mitologicznym) świecie opowiada o problemach bardzo dla nas współczesnych.  Zapewne każdy z Was doświadczył, doświadcza lub w przyszłości doświadczy odrzucenia. Wiele może być jego powodów: ważnych, mniej ważnych, zupełnie błahych, takich jak kolor włosów, kolor skóry, brak nogi, albo… brak ogona.
„Dziecko Odyna” to historia piętnastoletniej Hirki, rudowłosej dziewczyny żyjącej w świecie zwanym Ym, zamieszkanym przez ætlingów, człekopodobne istoty z ogonami i ze zdolnością zbierania z otoczenia Evny – magii swojego świata. W Ym istoty takie jak my, ludzie, są postrzegani jako znak nadejścia ślepych – bezmyślnych, okrutnych bestii z innego świata, zwani są  także „dziećmi Odyna”, „emblingami”, czy „zgnilizną”, którą wedle licznych legend i mitów mają roznosić…
Główną bohaterkę poznajemy w momencie, kiedy musi stawić się w stolicy Ym, Mannfalli, w celu odbycia pewnego obrządku, zwanego Rytuałem, podczas którego Rada, kierująca życiem Ym, decyduje o miejscu każdego ætlinga w życiu ymskiej społeczności. Hirka obawia się Rytuału, nawet zanim pozna prawdę o sobie, o swoim ojcu, matce, zielarzu z Północy i bliznach na ciele. Prawdę o ogonie i prawdziwych przyczynach, dla których go nie ma i w końcu prawdę o tym, dlaczego musi to ukrywać i uciekać przed swoim przeznaczeniem.
Jest inna, pogardzana i odrzucona. Jest gorsza i nie należy do świata Ym.  Jest „dzieckiem Odyna” i tę swoją cechę musi ukrywać.
Duże brawa należą się Siri Pettersen za sposób przedstawienia Hirki. Pióro Pettersen – nie tylko zresztą w odniesieniu do opisu Hirki - jest oryginalne, niebanalne i świeże. Hirka w swoim strachu i odwadze jednocześnie, zagubieniu i doświadczeniu, w swoich reakcjach jednocześnie dojrzałych i dziecinnych, jest niezwykle autentyczna.  Sama mam piętnaście lat i w wielu zachowaniach bohaterki dostrzegam samą siebie i moje koleżanki.
W bardzo interesujący i nieszablonowy sposób Pettersen namalowała świat Ym. Po lekturze pierwszego tomu „Kruczych pierścieni” trudno jednoznacznie powiedzieć, jaka jest jego konstrukcja, ale wiele wskazuje na to, że równolegle do Ym istnieje inny świat, świat ludzi. Droga do niego wiedzie przez kamienne wrota, zwane Kruczymi Pierścieniami, które znajdują się w wielu miejscach Ym. Ośrodkiem władzy w Ym jest Mannfalla, w której zasiada Rada, zarządzająca krajem i interpretująca słowa władcy i boga jednocześnie, zwanego Widzącym. Zapewne celowym zabiegiem autorki jest to, że niewiele wiemy o religii Widzącego, którą wyznają ætlingowie. Może to wskazywać na to, że jest ona nieistotna i wyłącznie instrumentalnie służyła zdobyciu i utrzymaniu władzy przez możne rody ætlingów. Za taką koncepcją zdają się przemawiać wzmianki o Kruczym Dworze, jako o ostatnim miejscu oporu przeciwko Mannfalli i władzy Rady. Słowa autorki o tym, że „Kruczy Dwór jest jedynym miejscem na świecie, którego Mannfalla nigdy nie nawróci”, wskazują na to, że być może Kruczy Dwór jest strażnikiem starych skandynawskich wierzeń w Asgard, siedzibę Asów i cały Utgaard (czyli świat zewnętrzny poza Asgardem), Helheim, krainę ciemności oraz Midgard, świat środka, krainę ludzi.


Główni bohaterowie: Hirka i Rime (Źródło)
Nawet w życiu samego Ym jest kilka elementów, które nawiązują albo do starych skandynawskich (czy też może nordyckich) wierzeń albo do ludowych podań. Raczej nie przez przypadek sama nazwa świata ætlingów -Ym to dwie pierwsze litery imienia Ymir, prapoczątku wszystkiego, protoplasty Thursów (olbrzymów), który dał początek Asom, a którego samo istnienie przynosić miało niebezpieczeństwo. Według mitologii skandynawskiej, Ymir po swoim powstaniu zasnął i będzie spał do dnia swojej śmierci. Być może Siri Petersen wykorzysta ten mit w dalszych tomach „Kruczych pierścieni”, a być może nie. Same kamienne kręgi także przypominają Bifrost (w książce – Bivrost), Tęczowy most, który łączy Asgard z wszystkimi innymi światami. W Ym obecne są także kruki, fascynujące ptaki, które w symbolice wielu ludów i kultur, symbolizują mądrość, proroctwo, których kruk jest strażnikiem, a w mitologii skandynawskiej towarzyszą Odynowi, jako myśl i pamięć, najważniejsze cechy dobrego władcy.
W „Dziecku Odyna” doceniam także sposób narracji – uporządkowany, prosty, bez zbędnych ozdobników i metafor, a jednocześnie przemyślany i konsekwentny. Autorka niczego nie pozostawia przypadkowi czy improwizacji. Postacie i opowiadana historia są przemyślane, a każda kolejna strona książki przynosi odpowiedzi na pytania czytelnika stawiane na poprzedniej. Z niecierpliwością czekam na kolejne tomy trylogii, mam nadzieję, że mnie nie rozczarują.

Gorąco ją Wam wszystkim polecam!!! 

horsefan

środa, 17 sierpnia 2016

Opowiadanko #7

Obudziłam się wcześnie rano. Z początku przeraziłam się, ponieważ łóżko, na którym leżałam, wcale nie było moim, tak dobrze mi znanym.
Potem w głowie zaczęły pojawiać się urywki wspomnień z poprzedniej… a właściwie to dzisiejszej nocy – przecież autokar zajechał do mojej miejscowości o północy.
Chciałam wierzyć, że to był tylko koszmar, ale gdyby tak było, to bym przecież nie obudziłabym się w zupełnie obcym miejscu, prawda? A poza tym, obraz tego byczopodobnego stwora z rogami był zbyt realistyczny, by móc nie być prawdziwy… do tego zapach zboża, głos tego chłopaka, który przedstawił się jako Ołeksandr…
Właśnie, gdzie on był? Dalsze wspomnienia były już niewyraźne, pewnie dlatego, że byłam zbita na pysk po tych wszystkich wydarzeniach, które nałożyły się na i tak wyczerpującą podróż do domu. Wiedziałam tylko, że zatrzymaliśmy się w jakimś pensjonacie prowadzonym przez starszą Kaszubkę…
„Właściwie, czy dobrze robię, ufając mu?” – przez głowę przemknęła mi niepewna myśl. Pojawił się właściwie znikąd, nigdy wcześniej go nie widziałam, po prostu jakby wypełzł spod ziemi… Twierdził i zachowywał się tak, jakby doskonale wiedział, co się dzieje, jakby… czy to możliwe, że to on mógł zaaranżować coś takiego? Hm, niewykluczone.
Doszłam jednak do wniosku, że nic poza dalszym gdybaniem nie mogę zrobić, więc najlepiej, żebym oczyściła myśli – a najlepiej wychodziło mi to pod prysznicem. Wyjmując z rozstawionej na ziemi walizki moją kosmetyczkę przypomniało mi się coś jeszcze, a raczej ktoś.
Mama. Coś jakby ukłuło mnie w serce… jakby szpilka, którą ktoś bardzo mocno wciska w twoje ciało, w ogóle nie mając zamiaru jej wyjąć. Powstrzymałam jednak napływające łzy – ona nie chciałaby, żebym płakała, tylko żebym działała. „Pamiętaj, płacz nic ci nie da – a jak zaczniesz już coś robić, to możesz coś zmienić” – tak zawsze mi powtarzała.
Eh, beznadziejna sytuacja.
*
Pensjonacik był, co tu gadać, mały i skromny. Składał się na niego niewielki dom, z daleka niczym nie różniący się od pobliskich zabudowań oraz mały ogródek i boisko do gry w piłkę nożną. Na tarasie przed budynkiem bujała się w fotelu, ubrana w charakterystyczną, ludową spódnicę w pasy. To ona była właścicielką tego ośrodka.
Z początku sądziłam, że śpi, ale gdy podeszłam bliżej, zerwała się na nogi z zadziwiającą jak na swój wiek prędkością.
- A, to panienka już wstała? – aż przetarła ze zdziwienia oczy. – Gdybym była wiedziała, to już bym panience śniadanie zrobiła…
- Dziękuję, naprawdę, nie jeszcze jestem głodna… - zaczęłam protestować, jednak Kaszubka zaraz mi przerwała:
- Phi, „nie jestem głodna”! – machnęła ręką. – Wszystkie dziewczyny teraz tak mówią, jakieś diety i inne cuda wianki wymyślają! Toć ja widzę, że panienka chuda, a panicz Ołeksandr kazał dobrze się do panienki odnosić.
Pewnie ktoś za chwilę mi wytknie, że za łatwo się poddaję, ale tym razem uznałam, że z babą po prostu lepiej nie dyskutować. Już miałam dość doświadczeń z tzw. „babciami w moherowych beretach”, których nawet nasz proboszcz miał dość…
Udałam się więc za starowinką. Obsadziła mnie na krześle w, nazwijmy to, jadalni. Sama zniknęła za kurtyną z koralików – zgadłam, że to właśnie za nią była kuchnia. Z wnętrza usłyszałam dość donośny skrzek staruszki z pytaniem, czy jajecznica mi odpowiada.
- Może być… - odparłam bez szemrania.
Parę minut później miałam przed sobą parujący talerz z wyczekiwanym daniem. Zanim jednak zabrałam się za jedzenie, musiałam zadać jeszcze jedno pytanie…
- Przepraszam, a wie pani może, co z Ołeksandrem?
- Śpi, śpi. – odpowiedź była niemal natychmiastowa. – Jak dowiózł was tutaj, to ledwie na nogach stał, ojej… a jeszcze tę walizkę panienki dźwignąć na górę! Co to jest za dobry chłopak, mówię panience…
O wilku mowa. W drzwiach, którymi wcześniej tu przyszłam za starowinką, stał nikt inny jak Ołeksandr. Otworzył usta tak, jakby chciał coś powiedzieć, lecz zamiast tego wydobyło się z nich tylko niewyraźne rzężenie.
- Czyli to, co zwykle. – mruknęła staruszka i ponownie zniknęła za koralikową kotarą.
Zostałam z nim sam na sam.
Dopóki nasza gospodyni nie wróciła z jego omletem i kawą, nic się nie odzywał, jego oczy smętnie spoglądały w przestrzeń. Miał pod nimi fioletowe worki. Włosy były, delikatnie mówiąc, w nieładzie. I to sporym.
Po łyku kawy zaczął okazywać jakieś większe oznaki życia.
- No… co ja to chciałem… - zaczął niewyraźnie. – Jak ci na imię?
Co? To on śledził mnie od paru miesięcy, ale nawet nie znał mojego imienia?
- Weronika. – palnęłam. – Na imię mi Weronika.
- Hm, całkiem harne imię. – kolejny łyk napoju. Przez chwilę sprawiał wrażenie człowieka, który, jak to zwykłam mówić, zbytnio zatopił się w oceanie własnych myśli, więc postanowiłam go z tego zamyślenia wyrwać:
- Ten stwór, koło mojego domu… nie mówiłeś mi, co to było…
- A, to był bis.
- Co takiego? – zamrugałam oczami ze zdziwienia.
- No, bis. Taki demon słowiański… - przeciągnął się. - …a on tak się nie nazywa po polsku?
Cóż, na mitologii Słowian w ogóle się nie znałam. Ze szkoły wyciągnęłam całą mitologię grecko-rzymską, potrafiłam przez sen mamrotać definicje poszczególnych bóstw i herosów, ale o tym, o czym mówił Ukrainiec, nic nie wiedziałam…
- Bies! – nieoczekiwanie wykrzyknął Ołeksandr, pstrykając palcami, po czym dodał już nieco ciszej: - „Kawa naprawdę potrafi zdziałać cuda…
- Czekaj – przerwałam jego „odę” do napoju. – A może być mi to wyjaśnił? Przybliżył temat?
Chłopak westchnął, po czym odstawił kubek na bok.
- Zacznijmy od tego, że – tu podrapał się po głowie. – bies jest bardzo starym demonem. Zakładam więc, że z samym słowem już zdążyłaś się zetknąć.
Tu akurat musiałam mu przyznać rację. Sąsiadka w naszej okolicy często wyzywała miejscowych rolników tekstami w stylu: „A bies by go wziął!”, mając jednakże na myśli diabła w czystko chrześcijańskim pojęciu.
- Dobra, więc teraz przejdźmy do jego środowiska – bo chyba oboje doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, jak bies wygląda. Otóż, stworzenia te zamieszkują przeważnie wszelkiego rodzaju puszcze, bory i bagna. Dlatego też nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że ktoś go na ciebie nasłał, doroha Weroniko…
- Chwila moment – przerwałam mu. – mówiłeś, że bagna zaliczają się do środowiska naturalnego tych, no, yyy… biesów. A w naszej okolicy jest przecież ich całe mnóstwo.
O tym wydarzeniu już nie wspomniałam, ale, ekhem, jako dziecko sama kiedyś się nieco zagubiłam podczas zabawy z lesie z kolegami i wpadłam do takiego bagna. Wszystko przez ten uroczy krzaczek jagód, który rósł na środku… i moją dziecięcą naiwność.
- Owszem – zgodził się ze mną Ołeksandr. – Ale tylko na tych, które są położone z dala od siedzib ludzkich, a takich terenów, jak zapewne wiesz, już niewiele zostało. Zamieszkują obecnie wszelkiego rodzaju bory, lasy i puszcze, znajdujące się na terenach chronionych…
Jego ton wyraźnie mi przypomniał pana Jackowskiego, mojego nauczyciela od historii. Miał on w zwyczaju zacinać się w połowie lekcyjnego wykładu i ni z gruszki ni z pietruszki zacząć mówić o czymś z goła innym.
- Na czym to ja stanąłem? – mój towarzysz (bo chyba tak już mogłam go nazwać) jakby sam z siebie odzyskał rezon.
- Na środowisku naturalnym biesów. – wyręczyłam go w tym „niezwykle trudnym” zadaniu.
- W takim razie, podsumowując, opowiem ci co nieco o umiejętnościach biesów. – wziął kolejny łyk kawy. – A właściwie, to na ich braku.
Na dźwięk tych słów lekko uniosłam brew.
- Otóż, Słowianie – nasi przodkowie – od zawsze obarczali biesy odpowiedzialnością za wszystkie swoje nieszczęścia. Dlatego wraz z nadejściem chrześcijaństwa, utożsamiono je z diabłami. A prawda jest taka, jak widziałaś – to po prostu wielkie bydle z rogami, z wyglądu skrzyżowanie psa z bykiem, bizonem i jeleniem, może i z psem, z charakteru zaś podobne do żubra… mają tylko jedną, malutką wadę. – wrócił do swojego „nauczycielskiego” stylu mówienia. – Bardzo łatwo jest przejąć kontrolę nad umysłem takiego biesa, nawet nie trzeba jakiś specjalnych umiejętności, by się udało. Dlatego uważam, że ktoś musiał go po ciebie posłać… zdziwiło mnie tylko, że ten ktoś zrobił to tak mało, jak wy to mówicie… subtelnie.
- C-co masz przez to na myśli? – zapytałam z lekkim wahaniem w głosie.
Przez chwilę Ołeksandr sprawiał wrażenie głęboko zamyślonego.
- Chodziło mi o to, że… mógł przysłać po ciebie kogoś, kto wzbudziłby twoje zaufanie. Na przykład kanię.
- Że… że co? – nie mogłam się powstrzymać od zadania tego, bądź co bądź, wkurzającego pytania.
- Znasz powiedzenie „dzieci, dzieci, kania leci?”
Pokręciłam przecząco głową.
- A już tak dobrze nam szło… całkiem kumata jesteś… nic, będę musiał ci wyjaśnić. – przeczesał ciemne włosy ręką. – Nic, to ci wyjaśnię…
- Chłopcze – niespodziewanie podeszła do nas nasza gospodyni. – Czas. – pokazała długim, ostrym paznokciem na zegar na ścianie.
Ołeksandr odwrócił się w tamtą stronę, jakby poraził go piorun. Zaklął pod nosem.
- Możesz być gotowa za pół godziny? – zwrócił się do mnie.
- A co się stało? – zapytałam, lekko unosząc brew.
- Straciłem poczucie czasu… za chwilę powinniśmy wyjeżdżać!

* * * 

Link do części pierwszej: klik! 
Tak, tak - oto kolejny przykład mojej tfurczości na Kreatywne Spojrzenie! Hasła na ten miesiąc to: kosmetyczka (osoba lub przedmiot - interpretacja dowolna), piłka nożna i Słowianie (którzy trafili tu dzięki - uwaga - mnie! Jeeej...).
 Cóż, mam w głowie jeszcze kontynuację do tego cyklu, kto wie, kto wie... może coś z tego sensownego wyjdzie? 
A na ten moment - żegnam się z Państwem! Do zobaczenia w następnym poście!

horsefan

sobota, 13 sierpnia 2016

"Pora westchnień, pora burz", czyli parę słów o Lwowie... raz jeszcze

Witam...
... po nieco dłuższej przerwie. Niby z podróży wróciłam już w zeszłym tygodniu, ale najpierw musiałam trochę odetchnąć, potem się rozchorowałam, a jeszcze później (tj. wczoraj) odwiedziła mnie rodzinka, którą widzę raz na ruski rok i wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik...no, wiecie jak to jest.

Ale żyję! Tym razem mam dla Was recenzję kolejnej książki, tym razem jest to Pora westchnień, pora burz, czyli moje pierwsze zetknięcie z twórczością Magdaleny Kawki.

Jedźmy z tym koksem!

* * *

Źródło
 Lwów zdecydowanie jest na jednym z pierwszych miejsc na liście moich ulubionych miast. Właściwie czuję, że tam, a nie w rodzinnym Gdańsku, jest mój prawdziwy dom.



Kiedy wyjeżdżam gdziekolwiek, lubię zabierać ze sobą książkę, która opowiada o miejscu, do którego jadę. W Gruzji czytałam Chleb i proch T. Andersona, w Wilnie natomiast czytałam Silva rerum K. Sabaliauskaitė. (Aż się boję pomyśleć, co będę czytała w czasie wyprawy na Kilimandżaro, którą planuję za kilka lat…:-D


Nie inaczej było w przypadku Lwowa. Do plecaka ostatecznie trafiła Pora westchnień, pora burz Magdaleny Kawki. Zgodnie z zapowiedzią wydawcy, książka ta ma być znakomitą powieścią o trudnych ludzkich relacjach w jeszcze trudniejszych czasach.  

Czy tak rzeczywiście jest?

Powieść dzieli się na dwie części – tę przedwojenną i tę wojenną.
Historia bohaterów – rodziny Lindnerów, ich dzieci, przyjaciół, znajomych - rozpoczyna się zimą roku 1937, kiedy co prawda cała Europa ogarnięta jest kryzysem ekonomicznym, ale w wybuch wielkiej wojny raczej nikt nie wierzy. Wszyscy mieszkańcy Lwowa i okolicznych wiosek zajęci są swoimi mniejszymi lub większymi sprawami .
Szesnastoletnia Lilka Lindnerówna wraz z koleżankami szykuje się do matury, przeżywa pierwsze, nastoletnie zauroczenia i snuje plany na temat swojej przyszłości.


Wśród jej koleżanek są Sara Rothfeld (wywodząca się z inteligenckiej żydowskiej rodziny, która martwi się, że nigdzie nie będzie mogła wyjść w sobotę, bo przyjeżdżają jej ortodoksyjni dziadkowie, a babcia uważa, że w szabat to nawet chodzić nie wolno), ruda i piegowata Janka Szymonowiczówna, Nina Dejnis (córka ukraińskiego profesora Politechniki Lwowskiej, Aleksandra Dejnisa), Marysia Szczurko (zwana Szczurkiem, lecz nie przez swoje nazwisko, lecz z powodu swojej charakterystycznej urody), Marysia Baczyńska, która podejrzewała swojego ojca o szowinizm i antysemityzm (a to dlatego, że Żyd Rosenman zabronił ojcu Marysi przyprowadzać na śniadania do jego kafejki pieska o zacnym imieniu Mops, co w ocenie pana Baczyńskiego oznaczało, że Rosenmann nie odróżnia porządnego obywatela od brudnego batiara) i wiele innych...
Podobnie jest w świecie dorosłych. Mała stabilizacja, którą osiągnęli Lindnerowie, za chwilę runie w gruzy. Rozmowy na temat gotowości Polski do wojny za chwilę zweryfikuje skuteczność  faszystowskich dywizji pancernych i piechoty zmotoryzowane, perfekcyjnie realizujących teoretycznie założenia blitzkriegu Heinza Guderiana.


Oczywistym jest, że autorka musiała zmierzyć się z bardzo trudnym zadaniem, polegającym na odtworzeniu tamtego przedwojennego świata z całą jego małą, codzienną krzątaniną, wiedząc, że będziemy go oceniać z perspektywy tragicznych wydarzeń, jakie nastąpiły we wrześniu 1939 roku. O ile świat nastoletniej Lilki został przedstawiony realistycznie, prawdopodobnie, nawet czasami zabawnie, o tyle przedstawienie świata dorosłych wydało mi się nieco schematyczne. Poglądy, rozmowy, rys postaci był jakby zaczerpnięty z podręczników historii, zanadto uwspółcześniony i tym samym niewiarygodny. 


Druga część książki, która traktuje o wejściu Sowietów 22 września zrobiła na mnie o wiele większe wrażenie. Z uwagi na to, że powieść oparta jest częściowo o osobiste relacje członków rodziny autorki, to zakładam, że opisane okrucieństwa, jakich dopuszczali się Sowieci na ludności lwowskiej nie są produktem wyobraźni autorki, a przynajmniej w części prawdziwą relacją. Dotyczy to w szczególności takich opisanych zdarzeń jak: ukrzyżowanie księdza A. Fedorowicza z kościoła św. Marii Magdaleny czy morderstwo Janeczki Szymonowiczówny w dniu jej ślubu ze Zbigniewem Szczawińskim. Relacja dotycząca sposobu postępowania Sowietów z lwowską ludnością, zakładam, że też jest prawdziwa. Będąc we Lwowie, zapytałam  moją panią przewodnik o to, czy takie zdarzenia miały miejsce, a ona je potwierdziła, a także to, że Sowieci jedli zupę z nocników i w szlafrokach i koszulach nocnych chodzili do teatru (w głębokim przekonaniu, że mają na sobie wieczorowe kreacje, czym niewątpliwie były, ale z innym przeznaczeniem).  
Dobrze oceniam także sposób przedstawienia relacji między lwowianami po wybuchu wojny. 

Ulica, która ma tyle nazw, ale nikt nie wie, którą jest tą prawidłową;)
Z wesołych, życzliwych lwowian wychodzą wszystkie najokropniejsze cechy, każdy zaczyna myśleć tylko o sobie; czar miasta pęka niczym bańka mydlana. Zaczyna się kategoryzacja według narodowości: to Polak, tamten to Żyd, a jeszcze inny to Ukrainiec. Wszyscy podejrzliwie łypią na siebie spode łba. Dawne przyjaźnie oraz do tej pory wyznawane wartości zostają wystawione na ciężką próbę…
W drugiej części powieści autorka pokazała prawdziwy literacki pazur.


Jednak pewnym rozczarowaniem dla mnie było to, że sam Lwów paradoksalnie nie jest tak bardzo obecny w tej książce. Pisząc tę recenzję, natrafiłam na informację, że autorka nigdy nie była w tym mieście, a zna je wyłącznie z relacji rodziny, ze zdjęć, map, opracowań, a nawet rozkładu jazdy tramwajów. I niestety, to widać. O ile Kristina Sabaliauskaitė pokazała bijące serce Wilna, miasta, które doskonale znała i w którym się urodziła, o tyle Magdalena Kawka pokazała miasto papierowe. Pomimo tego, że główni bohaterowie mieszkają na ulicy Tatarskiej, Lilka uczęszcza do gimnazjum im. Św. Marii Magdaleny przy ulicy Sapiehy, razem z koleżankami chodzą do Parku Stryjskiego, jej koleżanka Marysia Baczewska jest z tych Baczewskich, w związku z tym musiała mieszkać w kamienicy przy wschodniej części Rynku, to jednak drzewa w Parku Stryjskim nie szumią, dzwonek w gimnazjum nie dzwoni, a ulica nie drży, jak przejeżdża tramwaj, a z fontann wokół Rynku (z Adonisa, Neptuna, Amfitryty i Diany) nie tryska woda. Wszystko widzimy jak przez szybę. Wydaje się, że to jest największy mój zarzut do autorki. Pisząc taką książkę, o takim mieście, grzechem pierworodnym było do miasta tego nie pojechać, każdej kamienicy przy starym Rynku nie dotknąć, Lwa świętego Marka nie podziwiać, pod Jezusem Frasobliwym nie pochylić głowy, do Katedry Ormiańskiej nie wstąpić, fresków J.H. Rosena nie podziwiać i powietrzem, którym oddychali bohaterowie jej książki się nie zachłysnąć.

Autorka miała doskonały pomysł. Brakuje w naszej literaturze książki, która mierzyłaby się z tamtym czasem w tamtym miejscu. I chociaż uważam, że lepiej, że Pora westchnień, pora burz powstała, to mimo tego autorka wielkiej szansy, jaką miała, nie wykorzystała w pełni. To trochę tak, jak z filmem Historia Roja… (zainteresowanych odsyłam do mojej recenzji tego filmu na blogu). Nie jest to dobry film, ale bardzo dobrze, że powstał.


Pomimo tego drobnego w sumie zarzutu, nie dostrzegalnego dla wszystkich, nadal gorąco polecam tę książkę. Autorce udało się umiejętnie i ze swadą przedstawić swoich bohaterów, że tęskni się za nimi po odłożeniu książki chociażby na chwilę. Gorąco polecam!
[Recenzja została dodatkowo okraszona zdjęciami z mojej podróży:)]


~ Mała anegdotka...~
...z horsefanowskiej wyprawy po Lwowie.
(Nigdy nie wiesz, co możesz napotkać!)

 Wyszłam sobie rano na spacer po Rynku razem z Panią Matką. Niedaleko tzw. Czarnej Kamienicy zauważyłyśmy takie figury baranów ze słomy, ale nie wiedziałyśmy, o co w nich właściwie chodzi. Więc sobie szłyśmy, szłyśmy... a tu nagle - podszedł do nas chłopak w ukraińskiej wyszywance i sobie mówimy: "Dobry deń", "Dobry deń". Chcemy razem z Panią Matką pójść gdzieś dalej, ale chłopak nas zatrzymuje. Ujął moją dłoń i zapytał: "Kak malieńka twoja 'mienia?"*. Ja, jako że całkiem dobrze rozumiem ukraiński, zwłaszcza ten, którym posługują się Ukraińcy z zachodniej części kraju, więc odparłam: "Na imię mi Sofija". 
Chłopak już uradowany, że złapał dziewuchę, ale moja mama przerwała: "Ale Zośka, czy jemu nie chodziło o imię matki? No bo powiedział matieńka...". Ukraińcowi oczy urosły do rozmiarów spodków. Powiedział: "A mama...! Nie, mnie o córkę chodzi!"**. Wziął mnie mocniej za rękę, ja aż trochę się przeraziłam: no bo co? Może okraść chce, albo coś? 
"Panie z Polsz'czy?" - zapytał. Odparłyśmy zgodnie, że tak. "To z Rzeszowa?" No i z mamą obie w śmiech, bo on zadał to pytanie tak, jakby wszyscy Polacy byli z Rzeszowa... "Nie, nie, my z Gdańska!" - tłumaczę pospiesznie, z uśmiechem na ustach. "A, Gdańsk!" - Ukrainiec radośnie rozstawił ręce. - "Morie! [Morze!]"
Po czym znów zwrócił się do mnie: "A ty, Sofija - ze mną!". Pociągnął mnie parę metrów dalej i pokazał na jednego ze słomianych baranów: "No, proszę siadać!". Ja, już nie wiedząc, co ze mną będzie, posłusznie wykonałam jego polecenie... Chłopak i jego kolega ze sztuczną czarną brodą a la Święty Mikołaj nałożyli mi zieloną chustę na ramiona, kapelusz ze sztucznymi rogami na głowę, a do rąk wetknęli po jednej ciupadze.
"A teraz powtarzaj za mną, Sofija" - odezwał się chłopak, ten sam, który wyciągnął mnie z tłumu. A ja już się zlękłam, co on może mi kazać mówić. Slawa Ukrajini, Herojam Slawa
"Putin ne prydziot! Putin ne prydziot! PUTIN NE PRYDZIOT!"***
 Kiedy cyrk z "nieprzepuszczaniem" Putina się skończył, "czarnobrody" poprosił mnie, bym wstała z barana, po czym oznajmił: "Budziemy tańcowat'."****. "Ale ja nie umiem tańczyć!" "Kak to nie umiesz! Kak to nie umiesz!" - pseudobrodacz wziął mnie za rękę odtańczył ze mną coś na kształt polki. W pewnym momencie myślałam, że już ze mną skończył, ale to był dopiero początek... Pseudobrodacz wziął mnie na ręce i zaczął okręcać wokół własnej osi! "Maaamooo! Pooomooocyyy!" - darłam się jak ta głupia pomiędzy atakami nieopanowanego śmiechu, bo nadal miałam w głowie lampkę, że mogą chcieć mnie okraść... Ale na szczęście miło się skończyło, chłop odstawił mnie na ziemię i powiedział tylko, że ja się bać nie powinnam, ale po za tym spoko ze mnie dziewuszka
 Koniec bajki

*A tak przynajmniej zapamiętałam. [A potem od cioci Ukrainki dowiedziałam się, że chłopak posługiwał się na w pół ukraińskim, na w pół rosyjskim.]
**W większości nie pamiętam, co powiedział "w oryginale", dlatego podaję - w moim mniemaniu - polskie tłumaczenie.
***"Putin nie przejdzie", czy jakoś tak...
****"Będziemy tańczyć/tańcować."

No, cóż by jeszcze więcej powiedzieć? Do zobaczenia w następnym poście!

horsefan

środa, 27 lipca 2016

Polak i Litwin razem przy kawie, czyli co sądzę o "Rozmowie Litwina z Polakiem"

Witojcie, witojcie...

Jeśli jesteś tutaj, zacny Internauto (tudzież Internautko), nie po raz pierwszy, to zapewne zdajesz sobie sprawę z tego, że Europa Wschodnia i właściwie ten ogólnie pojęty Wschód to mój ulubiony kierunek podróży.
Wybierając się w moją podróż na Litwę, wielokrotnie usłyszałam wiele negatywnych słów na temat tego, jak miejscowi odnoszą się do Polaków, o tym, że Litwini w ogóle to nas nie znoszą... albo i my nie znosimy ich. 




Mam wrażenie, że właściwie każda medialna relacja z Litwy przynosi jakieś doniesienia o dyskryminacji Polaków na w tym kraju, o traktowaniu naszych rodaków jak obywateli drugiej kategorii, na konieczności posiadania litewskich imion i nazwisk poczynając, na obowiązku prowadzenia lekcji w języku litewskim w szkołach dla polskich dzieci kończąc. 




Geneza tej animozji nie jest jednoznacznie rozstrzygnięta, a z uwagi na to, że mówimy o historii nieodległej nasze sądy powinny być tym bardziej ostrożne. Paradoksalnie jednak bardzo prawdopodobną przyczyną niechęci Litwinów do Polaków jest… bliskość tych dwóch narodów.  Od Unii Krewskiej, Horodelskiej po Unię Lubelską, Polacy byli tak silnie obecni w litewskiej państwowości,  że niektórzy historycy mówią nawet o polonizacji Litwy, jaka dokonała się w następstwie tych wszystkich historycznych aktów. Gdyby tak rzeczywiście było, to faktycznie Litwini powinni być wprost demonstracyjnie antypolscy, jeżeli chcieliby swojej litewskiej państwowości bronić. Akceptacja polskości zaprzeczałaby ich litewskości.  W żaden sposób oceny tej nie zmienia fakt, że Litwinom polskość jest bliska i umieją docenić zalety swojego odwiecznego związku z Polską. Nie kwestionują tego, że to poprzez swoje wejście do Unii Obojga Narodów dotarła do nich cywilizacja łacińska, chrześcijańska i europejska.  „Przecież to z Polski przyszła do nas kultura i nauka” – powiedziała mi pewna Litwinka, którą napotkałam w jednym z wileńskich sklepików z pamiątkami. Pomimo tego jednak, a może właśnie dlatego, założyciele litewskiego narodu w II poł. XIX w. uznali, że to polskość właśnie jest dla Litwy zagrożeniem największym, bo to pokrewieństwo odbiera im, Litwinom, ich własną tożsamość. Potem był oczywiście bunt Żeligowskiego, II wojna światowa, tragedia Wileńszczyzny, Ponary i… coraz trudniej było nam znaleźć wspólny język…

...a potem, za pośrednictwem tak cudownego tworu, jakim  jest internet, odkryłam książkę o zacnym tytule
Rozmowa Litwina z Polakiem

Źródło

Dwaj autorzy - Piotr Kępiński – polski poeta, eseista i dziennikarz oraz Herkus Kunčius – litewski pisarz i dramaturg - podjęli niełatwą próbę rozmowy o naszych wspólnych polsko – litewskich losach.
Bez arogancji, ksenofobii, uprzedzeń.
Swoje rozmowy spisali i tak narodziła się książka, o której dzisiaj piszę. 




Jak wskazuje tytuł, tekst to dialog, wymiana poglądów oraz doświadczeń pomiędzy dwoma intelektualistami z tego samego pokolenia. Każdy z rozmówców stara się spojrzeć na kraj drugiego z życzliwością. Nie brak tu anegdot z czasów młodości obu autorów, ale i trafnych spostrzeżeń na przeróżne tematy. Do łez rozbawiła mnie historia opowiedziana przez Herkusa Kunčiusa o tym, jak to swojej spragnionej uczuć wyższych chemiczce sprzedał za jedyne 15 rubli płytę zespołu Locomotiv GT. Przy ich muzyce nieszczęsna planowała romantyczny wieczór, który miał (być może) przekształcić się w coś bardziej trwałego, ale przecież nie jest to możliwe, jeżeli zespół reprezentuje… węgierski rock progresywny. Kunčius z dystansem opisał opłakane dla jego dalszej chemicznej edukacji skutki tego wieczoru. Ta historia jest w pewnym sensie uniwersalna. Mogła zdarzyć się w każdym kraju, mieście, w którym na rogu najbardziej ruchliwej ulicy nie ma Virgin Megastore;) Zatem jest dowodem naszych podobieństw, a nie różnic.
W książce pojawiają się także tematy poważne, których nie dało się i żaden z autorów nie chciał uniknąć  - głęboko zakorzenione fobie i uprzedzenia u każdej ze stron. Problem Wileńszczyzny i przynależności samego Wilna. Ponary. II wojna światowa. Obaj autorzy są świadomi historycznych i politycznych uwarunkowań w jakich przyszło nam żyć, ale nie dają się im zdominować. Są nastawieni na osiągnięcie porozumienia, a nie przewlekanie konfliktu. Chcą się nawzajem zrozumieć.
Mylą się jednak ci, którzy sięgając po tę pozycję sądzą, że znajdą w nim receptę na rozwiązanie wszystkich problemów oraz nieporozumień pomiędzy dwoma narodami. Jak to ujął Adam Michnik we wstępie: „To rozmowa dwóch normalnych intelektualistów z dwóch normalnych państw uwolnionych od monstrualnych instytucji sowieckiej dyktatury”.
A rozmawiać, jak wiemy, trzeba. I obyśmy szli w stronę dialogu, a nie ignorancji i uprzedzeń. 



* * *

Uff. Wyrobiłam się. Do napisania tej recenzji i wstawienia jej na bloga zabierałam się... no, długo. Wystarczająco długo, by prawie o niej zapomnieć. 
To już ostatni post z króciutkiej serii "o wyprawie na Litwę". 
Dodatkowo nieco go okrasiłam zdjęciami, których jakoś wcześniej nie wstawiłam, a uznałam, że w sumie to są całkiem warte uwagi...

Syrenka z Zarzecza:)
Dalej Zarzecze...
A to już nie Zarzecze, tylko klasztor bernardynek (o ile się nie mylę...)

Wnętrza kościoła św. Piotra i Pawła: 












Taka mała ciekawostka - wiecie, czemu żyrandol w tym kościele ma kształt okrętu? Ponieważ statek, który wiózł zza granicy (bodajże ze Szwecji, ale głowy nie dam - będę wdzięczna, jeśli ktoś raczy mnie poprawić) pierwotny ołtarz, zatonął i trzeba było zamawiać nowy... 


Bęben spod Chocimia:)







Ciekawostka numer dwa - wiedzieliście, że grzesznicy w kościele św. Piotra i Pawła zostali przedstawieni na podstawie wizerunków osób z zespołem Downa i innymi upośledzeniami? Np. takie twarze mają anioły na ołtarzu powyżej, ponieważ sprowadzają grzeszników do piekieł...





No i na koniec kostucha - stały element barokowego kościoła.

Pozdrawiam i do zobaczenia następnym razem:)

horsefan

Szóstka Wron.