środa, 25 stycznia 2017

"Ósme życie (dla Brilki)" tom 1 - moje wrażenia z lektury

Źródło
Okej, zacznijmy może od tego, że przeczytałam tę książkę we wrześniu. A mamy styczeń.
Pierwotnie zamierzałam zrecenzować tę książkę na lubimyczytac.pl i na blogu. Cóż, Pani Szkoła dość szybko pokrzyżowała mi te plany. Mówi się: trudno i żyje się dalej...

Jak już pewnie się domyśliliście (zarówno po tytule jak i obrazku powyżej;P), mowa o powieści "Ósme życie (dla Brilki)" autorstwa Nino Haratischwili.

Dlaczego sięgnęłam po tę książkę? Właściwie, to z dwóch powodów:
  1. Polecała ją blogerka Anita Boharewicz na swoim vlogu Book Reviews by Anita, a tak się składa, że ja lubię jej filmiki, często oglądam je i tak dalej...
  2. Sentyment do Gruzinów, do Kaukazu, do chinkali, a nawet do wina, no, bo tam po raz pierwszy go spróbowałam (cóż z tego, że tylko umoczyłam w nim język, po czym doszłam do wniosku, że jest po prostu fe i że chyba zostanę abstynentką), do Gruzji w ogóle.

A o czym w ogóle opowiada ta powieść?  Otóż, jest to kronika rodzinna (odkąd przeczytałam "Silva rerum" czuję, że coś ciągnie mnie w stronę tego gatunku). Zaczyna się we wczesnych latach XX wieku, a kończy się gdzieś tak w latach pięćdziesiątych - tylko dlatego, że w polskim wydaniu rozbito ją na dwie części.
Przez te wszystkie lata przewijają się kolejne pokolenia gruzińsko-rosyjskiej rodziny Jaszi.
Pierwszą główną bohaterką jest tutaj Anastazja, córka najsłynniejszego gruzińskiego wytwórcy czekolady w carskiej Rosji. Największym marzeniem nastoletniej Stazji jest wyjazd do Paryża i występowanie w tamtejszej operze jako baletnica. W wieku siedemnastu lat dziewczyna poznaje o jedenaście lat starszego od siebie rosyjskiego oficera, Simona Jasziego. Po zaledwie kilku miesiącach znajomości Simon oświadcza się Stazji. Z czasem poznajemy losy innych członków rodziny Jaszi: siostry Stazji - Kristine, dzieci Simona i Stazji - Kitty i Konstantina - oraz kilku innych ważnych w ich życiu ludzi.


Tak więc, mam nadzieję, że nakreśliłam Wam mniej-więcej o co tej powieści chodzi. A teraz czas na tę część, której wprost nie mogłam się doczekać - na opinię!

Widok na Tbilisi
Bardzo długo zastanawiałam się nad tym jak ocenić tę książkę. Czytałam wiele recenzji w internecie i zauważyłam, że czytelnicy tej powieści podzielili się tak jakby na dwa obozy - jeden zdecydowanie za i drugi zdecydowanie przeciw. Ja z początku byłam w tym, który oceniał ją pozytywnie - uważałam, że ta historia to po prostu jakieś odkrycie, cud-miód po prostu, może nie arcydzieło, ale naprawdę zapiera dech w piersiach, po czym... pożyczyłam ją mojej mamie. A z ust Pani Matki usłyszałam cały potok negatywnych słów na jej temat. Że nudna, że w ogóle, to nie wiadomo, o co w niej chodzi, że autorka ma się za kogoś naprawdę świetnego - a w rzeczywistości nim nie jest...
I wiecie co? Teraz jestem gdzieś pomiędzy. A dokładniej rzecz ujmując, uważam, że Nino Haratischwili miała naprawdę dobry pomysł na powieść, ale niestety to, co ostatecznie wyszło spod jej pióra można określić tylko dwoma słowami: zmarnowany potencjał.
Już od samego początku autorka próbuje wykreować tworzoną przez siebie historię na wielką, rodzinną sagę, ciągnącą się przez wieki, coś niesamowitego, po prostu nie z tej ziemi, ale...
Moim zdaniem, ta historia byłaby znacznie lepsza, gdyby panna (tak, panna, dokładnie sprawdziłam #sprawdzone_info) Haratischwili skupiła się nie na długich, ciągnących się opisach wydarzeń, z których niewiele wynika, i które są dodatkowo takie... wyssane z emocji (to chyba dobre określenie), ale na lepszym zarysowaniu charakteru i relacji pomiędzy poszczególnymi postaciami. Czytając, odnosiłam czasami wrażenie, że większość ludzi, którzy przewijają się przez tę historię jest trochę... papierowa? Sztywna? Jednakowa? Trudno mi się wysłowić, ale mam nadzieję, że wiecie, o co mi chodzi. Brakowało mi rozwinięcia niektórych wątków. Bardzo chciałam lepiej poznać relacje pomiędzy Stazją a Simonem, chciałam, żeby autorka wyraźniej podkreśliła chłód emocjonalny między nimi, żeby podkreśliła pochopność ich decyzji o zawarciu małżeństwa oraz to, że tak naprawdę w ogóle się nie znali. (Oczywiście, to tylko jeden z kilku przykładów, a piszę o nim dlatego, że wspomniałam już nieco więcej o tej parze na początku.)
Nie oznacza to jednak, że wszystkie wątki w tej książce są takie mdłe, co to, to nie. Znajdują się w tej książce sceny, które naprawdę mnie poruszyły i sprawiały, że wprost nie mogłam się oderwać, ale... chyba mogłabym policzyć je na palcach jednej ręki.


Ogółem, ta powieść ma zalety, jednak jest ich niewiele w stosunku do wad.

A propos wad... chyba najgorszą z nich są coelhizmy, wszechobecne coelhizmy, które na początku może dało się jakoś przeczytać, ale im dalej w las, tym bardziej miałam ich dość. Rzecz jasna, te coelhizmy są efektem ubocznym tego, że Nino Haratischwili - jak już wspomniałam - chciała wykreować wielką, wspaniałą, rodzinną sagę, co, krótko mówiąc, jej nie wyszło.
Moim osobistym zdaniem (z którym to zdaniem nie musicie się zgadzać) ta historia byłaby znacznie lepsza jako, owszem, saga rodzinna, ale nieco inaczej napisana, bardziej psychologiczna oraz z takim typowo gruzińskim akcentem.
O Jasna Anielko, mam nadzieję, że nie zadręczam Was tymi wszystkimi wadami, bo znalazłam jeszcze jedną... Otóż, sięgając po tę powieść, liczyłam na to, że będzie w niej trochę więcej... Gruzji. Początek jeszcze dawał mi nadzieję, że może będzie tu nieco więcej tej gruzińskości, że tak pozwolę sobie to ująć, jednak i tutaj czekało mnie rozczarowanie - im dalej w las, tym tej Gruzji było mniej.

Uszguli, najwyżej położona zamieszkana wioska na świecie
 Więc, po tym, jak wypisałam wzdłuż i wszerz te wszystkie wady, czy nadal warto czytać tę powieść?

Szczerze mówiąc, nie wiem. Wybór należy tylko i wyłącznie do Was. Są ludzie, którzy widzą w tej powieści gniota oraz tacy, jakby chociaż lubiany przeze mnie dziennikarz Marcin Meller, którzy uważa tę książkę za jedną z powieści swojego życia.
A ja stoję gdzieś po środku. Czy przeczytam następny tom...? Cóż, jedno trzeba przyznać, że raczej tak - Nino Haratischwili przynajmniej udało się zachęcić mnie do przeczytania dalszego ciągu tej historii, choć już raczej nic specjalnego od niej nie oczekuję, umówmy się.

A wy? Czytaliście osławione "Ósme życie (dla Brilki)"? Jeśli tak, to jakie były Wasze wrażenia? 

Pozdrawiam 

horsefan

czwartek, 19 stycznia 2017

Co dalej z Żywią i jej bandą? - wiedźmowatego opowiadanka ciąg dalszy

Jechaliśmy już trzy dni.
Złodziejaszka jak nie było wcześniej, tak i nie było w tamtej chwili. Teoretycznie zadanie mieliśmy ułatwione dzięki pewnemu „tajemnemu” kamieniowi podarowanemu nam przez kadrę nauczycielską przed wyjazdem, ale „artefakt” zepsuł się już drugiego dnia.
Dobra rada: jeśli kiedykolwiek spotkacie na ulicy kogoś, kto będzie wam uparcie wciskał jakąś błyskotkę/kamyczek/pukiel włosów/część ciała jakiegoś bliżej nieznanego stworzenia (resztę możecie wpisywać do woli) o nadnaturalnych właściwościach, to odpuśćcie sobie i nic nie bierzcie. Nie warto. Serio.
Właściwie, to niewiele się działo przez ten cały czas. Wyścig z Bogdaszem, którym zamknęłam ostatnie opowiadanie, skończył się moją wygraną, za co mój przeciwnik był zmuszony do postu od swoich żarcików przez kolejną dobę. Nie pytajcie się, skąd taką karę mu wynalazłam. Po prostu to było pierwsze co przyszło mi do głowy i już. I kropka. Nie było dyskusji.
Jeszcze na dodatek poprzedniego dnia Brinette – jak każdy przyzwoity kujonek-chudzielec – okazała się niezwykle mało odporna na choroby. Głośne ataki mokrego kaszlu, katar z nosa i postępująca gorączka miały się okazać dopiero początkiem dość długiej listy nieciekawych objawów, ale o tym później.
Od samych początków choroby, Brinette postanowiła się zaopiekować Allija, która już od roku chyba wszystkim wciskała, że zamierza pójść na magomedycynę (jak można się domyślić, nie z dobrej woli, tylko dlatego, że zarobki duże). Półelfka najpierw zdiagnozowała u rudzielca jakąś chorobę, której nazwa w Starszej Mowie brzmiała bardzo skomplikowanie i tym samym mądrze, a w rzeczywistości… oznaczała po prostu: przeziębienie z ostrymi atakami mokrego kaszlu. Oczywiście, reszta poza mną i Brinette nie domyśliła się tego błędu – tylko ja i nasza chorująca kujonka miałyśmy jakieś w miarę dobre oceny z lekcji Starszej Mowy.
Tymczasem Allija wpadła na wprost genialny pomysł. Powołując się na księgę napisaną przez maga żyjącego około stu pięćdziesięciu lat temu i w dodatku o bardzo zawiłym tytule (również w Starszej Mowie), półelfka oznajmiła, że wyleczy Brinette… cynamonem.
Co jak co, nikt z nas nie przepadał za pupilką nauczycieli, ale z drugiej strony jej śmierć nikomu z naszej drużyny nie byłaby na rękę. Niby po powrocie moglibyśmy skłamać, że dziewucha spadła ze skarpy, zginęła w walce albo coś, ale na pewno zaraz wzięto by nas do specjalnej klitki, gdzie nasza pamięć została by przeszukana od podszewki… Uwierzcie mi – nie chcielibyście przez to przechodzić.
- Że c-co? – ledwie wykrztusił z siebie Irlen, zszokowany pomysłem kuzynki.
- Kobieto, ty oszalałaś! – nawet Bogdasz się ze mną zgadzał. – Chcesz jej wetknąć łyżkę z cynamonem do gęby i czekać, aż magicznie wyzdrowieje?!
- A co się dziwicie? – odburknęła im Allija, wyraźnie unikając ich wzroku. – Przecież magiczne właściwości cynamonu zostałby już dawno potwierdzone…
- A o właściwościach fizycznych też pomyślałaś?! – blondyn nie dawał za wygraną. – Przecież cynamon nie jest higroskopijny, ona się tym zakrztusi…
Tym razem półelfka rzuciła mu spojrzenie, które zdawało się wyraźnie mówić: Milcz, bo ja wiem lepiej.
- Ej, ludzie – odezwałam się z nikłym entuzjazmem w głosie. – A może by tak lepiej…
Widząc efekty mojej prośby, a raczej ich brak, stwierdziłam, że Brinette zajmę się sama.
„Tylko od czego by tu zacząć…”
Chudzina co jakiś czas pojękiwała, że było jej zimno, za każdym razem coraz mocniej kaszląc pomiędzy słowami, jednak reszta moich towarzyszy uparcie trwała w swojej kłótni i po prostu jej nie słyszeli.
Okej, a więc potrzebowałam dodatkowego koca.
Na chwilę odeszłam w stronę naszych wierzchowców, przywiązanych do okolicznej, lekko spróchniałej kłody.
„Koce były… na siodle Wanilki?... Nie, w takim razie musi je mieć Ciastek…”


Słońce zaczynało już dawać po oczach, wyraźnie oznajmiając o zbliżającym się zmroku. A w nocy zawsze było zimniej… jeśli zostawilibyśmy rudzielca w takim stanie, to choroba na 90% rozwinęłaby się w coś gorszego. Znacznie gorszego.
„Bogowie, żeby tylko nie okazało się, że ona ma to, o czym myślę…”
- Ej, co tu robisz?
Niemalże podskoczyłam z przerażenia.
- Irlen? A ty co? Nie z nimi?
- A po co miałbym być z nimi? Oni i tak potrafią tylko się drzeć… - Irlen rozejrzał się dookoła. – Szukasz czegoś?
- Właściwie, to tak. – odparłam. – Wiesz, gdzie są koce, ręczniki i zioła?
- Co do koców to jestem pewien, gdzie są, a zioła… zaraz poszukam. Ty może lepiej idź i zajmij się Brinette. Oni są bardziej zajęci sobą niż nią.
Zapewniona o jego pomocy, z małą poduszeczką, którą ktoś rzucił obok tobołków, pod pachą, odwróciłam się na pięcie i już chciałam potruchtać do rudzielca, gdy…
- Żywia?
- Tak, Irlen?
- Uważaj na siebie. Wyczuwam w powietrzu złą aurę. To… coś nie chce, żebyśmy dotarli do celu. Będzie próbowało nas skrzywdzić.
Na chwilę zamurowało mnie.
Musicie wiedzieć jedno: Irlen był jednym z nielicznych męskich uczniów naszej szkoły, którzy umieli przewidywać przyszłość. Właściwie, to można by powiedzieć, że zaliczał się do zaledwie kilkorga wieszczy, jakich znała historia. Z reguły umiejętności spoglądania w To, Co Miało Nadejść przypisywano pytiom, znachorkom, zielarkom, czarownicom, na starożytnej Babie Jadze kończąc – czyli, ogółem, kobietom.
Trudno było wyjaśnić pochodzenie talentu mojego, a niech już wam będzie, przyjaciela. Dość szybko odrzucono możliwość, aby odziedziczył talent po jakiejś elfickiej krewniaczce, gdyż po dokładnym przejrzeniu jego drzewa genealogicznego, zarówno w linii żeńskiej, jak i męskiej, nie odkryto niczego znaczącego. Wówczas jakaś grupa uczniów fascynująca się Czarami Zakazanymi (czyli w potocznym języku: czarną magią) zaczęła rozpowiadać na całą okolicę, że pojawienie się na świecie Irlena zostało przewidziane wiele setek lat temu przed nami i zapisane w Kronice Swaroga, bla, bla, bla… pewnie się spodziewacie, co spotkało cały fanklub Dawnego Panteonu. I wierzcie mi – wylanie ze szkoły i odesłanie ze łzami w oczach do rodziców było najłagodniejszą formą kary.
Ale ja to mam talent do rozgadywania się! Chwila, na czym to ja skończyłam…? Aha…
- Dobrze. Będę uważać. – odpowiedziałam mu, odwróciwszy tylko głowę w jego stronę.
Po czym pobiegłam. Zastałam Alliję i Bogdasza, nadal drących koty (bogowie, ile można się tak wydzierać?!) nad, bądź co bądź, schorowaną Brinette. Szybko kazałam awanturnikom zmywać się na bok, po czym podłożyłam przyniesioną przeze mnie poduszkę pod głowę rudzielca.
Nim minęła minuta, dziewczyna nagle się ożywiła i zaczęła mamrotać coś niewyraźnie pod nosem.
- Coś ci przynieść? – zapytałam się jej. – Wody? Jedzenia?
Brinette z trudem łapała oddech, sprawiała wrażenie, jakby… krztusiła się własnymi słowami.
- T-tam… - tylko tyle zdołała z siebie wydusić, ledwie unosząc kościste ramię przed siebie; palcem wskazywała w stronę nieba nad nami.
Na przekór zdrowemu rozsądkowi i samej sobie, postanowiłam odwrócić się w tamtą stronę.
I od razu gorzko tego pożałowałam.

 * * *

Linki do poprzednich części: 

 Link do Kreatywnego Spojrzenia: klik!

 Hasła na ten miesiąc: kaszel, spojrzenie, cynamon

Hm, to moje pierwsze opowiadanie na KS w tym roku, jak już podawałam - stanowi kontynuację dwóch poprzednich, bo nie chciało mi się zbytnio wymyślać nowej fabuły.
Może dokończę tę historię już bez inspiracji ze strony Kakaem? Się zobaczy, proszę państwa, się zobaczy. 

Chętnie przeczytam wasze opinie na temat tego opowiadania.
(A tak na marginesie, to zdjęcie znalazłam tutaj: klik!)

Aha, i jeszcze coś. Jak widzicie, nareszcie przestałam używać tytuły "Opowiadanko #[wpisz dowolny numerek]". Teraz będę musiała wymyślać jakieś sensowne tytuły, nie...


A na ten moment
Żegnam państwa 

horsefan

niedziela, 15 stycznia 2017

TBR in 2017

Witajcie (już) w Nowym Roku!

Dawno mnie tu nie było, co? Cóż, kiedy parę miesięcy temu ostrzegałam, że może mnie tu być trochę mniej, nie spodziewałam się, że tak daleko to zajdzie. Ale, na szczęście, wszystko póki co zmierza w dobrą stronę.Udało mi się załatwić wszystkie sprawy z ocenami i... niedawno zaczęłam ferie:)

Tymczasem, przejdźmy do mojej takiej chciejlisty do przeczytania, czyli do To Be Read in 2017!
A tak jeszcze na marginesie, to kolejność wpisywania jest zupełnie dowolna;P



Harda oraz Królowa autorstwa Elżbiety Cherezińskiej

O Elżbiecie Cherezińskiej słyszałam stosunkowo niedawno, czyli jakieś trzy miesiące temu. Pewnie spora część z Was zna ją z różnych powieści historycznych, takich jak np. Turniej cieni czy Legion. Mnie osobiście zaintrygowała jedna z jej nowszych serii, ta opowiadająca o Świętosławie - córce Mieszka I i Dobrawy Przemyślidki. Co prawda, na temat tej książki słyszałam różne opinie, inne mniej, drugie nieco bardziej zachęcające, ale nigdzie chyba jeszcze nie przeczytałam, żeby Harda oraz Królowa powalały na kolana (no, może oprócz zachęcającej opinii na okładce tej pierwszej książki).
Cóż, trzeba będzie wyrobić sobie swoją własną opinię na ich temat.


 Miniaturzystka oraz Muza autorstwa Jessie Burton

Jessie Burton - podobnie jak pani Cherezińska - figuruje na liście autorów, o których istnieniu wiem od niedawna. Dowiedziałam się o jej książkach za pośrednictwem kanału Mai K. na YouTubie. O ile o Muzie nie przeczytałam jeszcze żadnego złego słowa, to z Miniaturzystką jest różnie. Z recenzji Marzeny z bloga Zaczarrowana dowiedziałam się min. że autorka ostro w niej skrytykowała wiarę chrześcijańską, a jak zapewne wiedzą niektórzy z Was, jestem praktykującą katoliczką. A może w Miniaturzystce pani Burton zamierzała skrytykować, mówiąc po naszemu: dulszczyznę, dość powszechną wśród osób wierzących?
Chyba będę musiała przekonać się o tym na własnej skórze.

Morfina oraz Król autorstwa Szczepana Twardocha


Kurdę, dużo tych "nowo poznanych" pisarzy na tej liście. Dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę.
#nie_ogarniam_życia
Teoretycznie Szczepan Twardoch powinien się znaleźć na początku tej listy, hmm, no cóż... mówi się trudno.
Tak czy owak (...Zbigniew Nowak - znacie ten żart? Zobaczycie go tu: klik!), pamiętacie jak w zeszłym roku pisałam o tym, że chciałabym przeczytać więcej klasyków i, ogółem rzecz biorąc, ambitniejszych książek? No właśnie. Bo skończyło się na przeczytaniu Dumy i uprzedzenia. Niestety.
O Szczepanie Twardochu może część z Was słyszała, część może nie. Otóż, pan Twardoch z pochodzenia jest Ślązakiem, do dziś na Śląsku mieszka i pisze na tematy głównie związane z poczuciem przynależności narodowej (czyli o czymś wprost dla panny Zofii).
Pierwsza z wybranych przeze mnie pozycji - Morfina - dzieje się przed i w trakcie II wojny światowej. Główny bohater to syn Niemca i spolszczonej Ślązaczki, sam jednak nie identyfikuje się ani z Niemcami, ani z Polską. Pragnie jedynie prowadzić odpowiadający mu do tej pory tryb życia - kobieciarza i hulaki. Jednak wraz z wybuchem wojny jest zmuszony do podjęcia wyboru strony, po której chce stanąć.  
Czy dokonuje tego właściwego?... A czy takowy w ogóle istnieje? 
Druga książka - Król - również dzieje się w czasach bliskich II wojnie, tzn. w 1937 roku, w Warszawie. Główny bohater ma siedemnaście lat, jest Żydem, bokserem i... to właściwie to wszystko, co o nim wiem.
Bo tym razem postanowiłam się nie faszerować spoilerami, jak to zazwyczaj robię. 
Aha, wiem jeszcze jedno. W tej książce jest bardzo powiązana z Żydami. 
A ja uwielbiam kulturę żydowską, tyle, że nie w tym ortodoksyjnym wydaniu. 
I podobno miałam co najmniej jednego żydowskiego przodka (ale to raczej tylko domysły... choć drugiej strony mój pradziadek miał żydowsko brzmiące nazwisko... naprawdę nie wiem).
Zapowiada się ciekawie.


Mam na imię Marytė autorstwa Alvydasa Šlepikasa


Ostatnimi czasy interesuję się... historią rzezi wołyńskiej. Tak, wiem, brzmi to dziwnie, zwłaszcza z ust gimnazjalistki. Ale wiecie co? Niedawno zdałam sobie sprawę, że u nas, w Polsce, mało się mówi o tym, co się stało ze społecznością niemiecką, głównie żyjącą na Śląsku i w Prusach Wschodnich, kiedy przyszli Sowieci.
A o tym właśnie opowiada ta, właściwie króciutka książeczka.
1946 rok. Powojenne Prusy. Kraj, którego właściwie już nie ma.
Mała Renata, podobnie jak wiele innych "wilczych dzieci", tuła się po lasach Litwy, próbując ukryć swoje niemieckie pochodzenie i znaleźć dach nad głową.
Kiedy los się do niej uśmiecha, znajduje nowych, litewskich rodziców, przyjmując nowe imię - Marytė.
 O tej książce dowiedziałam się przez zupełny przypadek, po prostu szukałam czegoś do przeczytania na wycieczce do Wilna, którą planuję w maju, w ramach mojego małego projektu "Czytam książki tam, gdzie dzieje się ich akcja". Co prawda, Litwa a Prusy Wschodnie to (tak jakby) trochę co innego, ale... można by przymrużyć tym razem oko;P A zwłaszcza wziąwszy pod uwagę fakt, że ta książka została uznana za najlepszą litewską książkę w 2012 roku. Więc coś musi w niej być.
A dlaczego wspomniałam o rzezi wołyńskiej? 
Ponieważ mówi się o niej ostatnio dość często, głównie w związku z obecną sytuacją na Ukrainie oraz krążąc wokół tematu "czy my naprawdę powinniśmy tym Ukraińcom pomagać" (film Smarzowskiego gorąco polecam, ale tylko dla mocnych! Ja po seansie miałam przez trzy dni coś na kształt depresji...). 
A o tym, co działo się w powojennych Prusach jakoś się milczy.
Kurczę, film "Róża" też muszę obejrzeć (o słodka ironio - ten też nakręcił Smarzowski...).
Cóż więcej powiedzieć?
Postaram się zrecenzować.

Trylogia Kroniki Dziwnego Królestwa autorstwa Oksany Pankiejewej 


Do zakupienia książek Oksany Pankiejewej wystarczyła dla mnie jedna rzecz. A mianowicie, napis na okładce, że trylogia tej zacnej pani spod Dnipropetrowska na pewno powinna spodobać się fanom prozy Olgi Gromyko. Później, po powrocie do domu, postanowiłam się zabrać za czytanie recenzji tej trylogii, tak by jak najlepiej upewnić się, czy napis na okładce nie kłamie.
I teraz, to w sumie nie wiem. Znaczy się wiem tylko jedno, bo to zgadza się niemal we wszystkich recenzjach, mówię tutaj głównie o pierwszym tomie zatytułowanym "Przekraczając granice" - że to powieść do bólu wręcz... dziwna. Okej, pewnie sobie pomyślicie teraz, że taki napis w ogóle nie powinien mnie odstraszyć - no, bo przecież ja uwielbiam wszystko, co dziwne i niekonwencjonalne w literaturze!
Hm, jakby to powiedzieć... z opisów wynika, że ta trylogia wykracza nawet poza moje standardy dziwności.
Jak na razie, to wiem, że chciałabym zrecenzować pierwszy tom. A dalej się zobaczy.

Sztylet Rodowy autorstwa Aleksandry Rudej  


Kolejna porcja wschodniej fantastyki. O autorce nie wiem praktycznie nic, oprócz tego, że ma dwie córki i obecnie studiuje w Polsce. Nie czytałam żadnej z jej wcześniejszych książek, ale wertując wujka Google'a zrozumiałam, że będę musiała je dopisać do listy książek do przeczytania, choćbym miała szukać ich we wszystkich filiach mojej biblioteki, rozsianej po całym mieście.
Hm, chyba ostatnio mam jakąś słabość do literatury o czarodziejkach, czarownicach, wiedźmach i innych tego typu. Najpierw Wolha Redna, później Flossia Naren, a teraz... Mila Kotowienko?
Się zobaczy, proszę państwa, się zobaczy.

Andumênia. Przebudzenie autorstwa Moniki Glibowskiej


Ojoj, bardzo u mnie sentymentalnie w tym roku. Oj, bardzo.
Przed państwem kolejna powieść, o której właściwie to niewiele wiem. Wzięłam ją ze zwykłego sentymentu ("Dary Anioła" wciąż zajmują zaszczytne miejsce w moim sercu...), bo po okładce od razu widać, że o aniołach... Chociaż później dowiedziałam się, że powieść ma tyle wspólnego z twórczością pani Clare co... okej, oprócz wątku aniołów, nie ma tu żadnych podobieństw z Kronikami Nocnych Łowców.
Hm, cóż by tu jeszcze dodać?
Ano - tutaj recenzji także się spodziewajcie:)


Xięgi Nefasa. Trygław Władca Losu autorstwa Małgorzaty Saramonowicz


Dobra, właściwie to wszystkie książki, które do tej pory wymieniłam należą do moich mikołajkowych nabytków. Natomiast tutaj chciałabym Wam zaprezentować powieść, która trafiła do moich zbiorów gdzieś tak na przełomie lipca i sierpnia zeszłego roku.
Dlaczego zwróciłam na nią uwagę? Po pierwsze, już nawet sam tytuł wskazuje na to, że będziemy mieli tutaj do czynienia z mitologią i kulturą słowiańską, a ja wprost uwielbiam motywy słowiańskie w literaturze:D
Po drugie, z tyłu okładki dowiedziałam się, że akcja powieści dzieje się za panowania Bolesława Krzywoustego, a ja - jako konkursowicz z historii - zaczynam coraz bardziej ciągnąć w stronę powieści historycznych...
To już ostatnia na tej liście powieść, którą chciałabym w tym roku zrecenzować:)

Rozważna i romantyczna oraz Emma autorstwa (a jakże) Jane Austen


Cóż, rok 2017 oficjalnie ogłoszono rokiem Jane Austen, a na mnie wciąż czekają na półce dwie powieści autorstwa panny Austen.
Cóż, chyba tutaj mniej się wypaplam, no, bo cóż tu Wam napaplać?
Cóż, zobaczy się, czy będzie mi się podobało jak Duma i uprzedzenie.

Dziwne losy Jane Eyre, Wichrowe wzgórza, Shirley, Villette, Lokatorka Wildfell Hall... wszystko spod pióra Charlotte, Emily i Anne Brontë



W pierwszej klasie gimnazjum miałam szansę poprowadzić lekcję języka angielskiego na temat życia i twórczości sióstr Brontë. Pamiętam, że nawet przeczytałam specjalnie do niej pewne opracowanie polskiego (!) literaturoznawcy, który w swojej książce dowodził min. że wszystkie powieści autorstwa tej trójki napisała w rzeczywistości tylko Charlotte, prezentując tym samym bardzo szczegółową znajomość biografii najstarszej
Brontë. Jednak to, czy naprawdę te wszystkie powieści zostały napisane przez Charlotte, pozostanie tajemnicą. 
A mnie czeka całe pięć książek do przeczytania! (Gdyby tylko nie ten egzamin, to bym się od razu na nie rzuciła...)



I to już chyba koniec mojej listy, choć i tak nie powiedziałam tu o wszystkich książkach, które bardzo chciałabym przeczytać w tym roku. Inne, których - muszę się do tego przyznać - nie chciało mi się opisywać, wymieniam tutaj:
  • Tetralogia Neapolitańska autorstwa Eleny Ferrante, 
  • "Imię róży" autorstwa Umberto Eco, 
  • "Świat Zofii" oraz "Córka dyrektora cyrku" autorstwa Josteina Gaardera, 
  • "Wodnikowe wzgórze" autorstwa Richarda Adamsa (który, nota bene, niedawno zmarł...), 
  • "Greccy bogowie według Percy'ego Jacksona" oraz "Greccy herosi według Percy'ego Jacksona" od  Ricka Riordana, oczywiście!
Pewnie w ciągu roku ta lista jeszcze urośnie, ale jak na razie - oto, co chciałabym pochłonąć po egzaminie!

* * *

Nie wiem czy wiecie, ale ostatnio polski dział firmy Allegro zaczął finansować serię filmików zatytułowaną "Legendy polskie", w której podania naszych przodków są zinterpretowane w naprawdę ciekawy, nowatorski sposób. Dodatkowo do każdego odcinka dorabiane są jeszcze teledyski z piosenkami.
A oto "Jaskółka uwięziona", czyli moja ulubiona:) :

 

A tymczasem ja już kończę, trzymajcie się ciepło w nowym roku i do zobaczenia w następnym poście!

horsefan

Szóstka Wron.