piątek, 21 kwietnia 2017

Miało być świetnie, a wyszło... jak wyszło. Czyli o "Gniewie i świcie" słów kilka

Witam po dłuższej przerwie. Stęskniliście się?

Eh, całe szczęście, od dziś temat egzaminów uważam za zamknięty. I to bardzo dobrze, bo gdybym jeszcze coś miała w najbliższym czasie pisać... eh, nie wiem, czy bym to zniosła.

W ramach mojego małego "powrotu" chciałabym podzielić się z Wami opinią na temat pewnej książki, która, mówiąc delikatnie, bardzo mnie rozczarowała.

Jedźmy z tym koksem!

* * * 
Na wstępie pragnę się tylko zwrócić do ludzi, którym ta książka się podobała:
Nie mam na celu Was obrazić.
Książka jest po to wywoływać różne emocje, by o niej dyskutować i wyrażać swoją opinię.
Jeżeli nie chcecie czytać tej recenzji, nikt Was do tego nie zmusza, na moim blogu znajduje się cała masa innych postów i mogę się założyć, że któryś może Was zainteresować.
Więc weźcie sobie te słowa do serca, zanim zmieszacie mnie z błotem. 
Dziękuję za uwagę. 

A ci, którzy jeszcze nie czytali, pewnie już zdążyli się domyślić, że omawiana przeze mnie dziś powieść wywołuje naprawdę skrajne emocje... cóż to takiego może być? Czyżby... 50 twarzy Greya? Tfu, tylko nie  ten gniot, nigdy w życiu!
Mowa o czymś innym. Czymś zdecydowanie bardziej zjadliwym niż słynny karny Grey, ale jednak nadal niezbyt porządnie wykonanym.

Źródło
Zacznę może od tego, dlaczego w ogóle sięgnęłam po tę książkę. 

Ostatnio popularność wśród powieści fantastyczno-młodzieżowych popularność zyskują sobie tzw. retellingi (z j.ang. retell – opowiedzieć na nowo). Nie jest mi do końca wiadome, kto rozpoczął tę modę – czy to Sarah J. Maas ze swoim Dworem cierni i róż czy może ktoś inny, o kim jeszcze nie słyszałam. Tak czy owak, postanowiłam, że czas wreszcie dowiedzieć się, co w trawie literackiej piszczy i przeczytać jakiś retelling, ot z czystej ciekawości.
Długo nie dane mi było szukać, gdyż z pomocą zaraz przyszedł mi YouTube (a dokładniej to jego pewna sfera zwana BookTube’em) z Cat z kanału Cat Vloguje na czele. To właśnie z jej filmiku dowiedziałam się o istnieniu powieści „Gniew i świt” autorstwa amerykańskiej pisarki Renée Ahdieh.

Opowiada ona historię, którą zapewne każdy z nas zna od lat.

W krainie inspirowanej średniowiecznym Bliskim Wschodem od kilku lat sprawuje despotyczne rządy młody kalif, Chalid. Władca co noc bierze sobie nową małżonkę, by o świcie pozbawić ją życia za pomocą jedwabnego sznura.
Szesnastoletnia Szahrzad Al-Chajzuran jako pierwsza w historii zgłasza się, by zostać żoną kalifa. Jej celem jest zemsta na władcy za zabicie jej najlepszej przyjaciółki, Sziwy, i wyzwolenie Chorasanu raz na zawsze spod rządów tyrana.
Noc  w noc, Szahrzad jest zmuszona opowiadać kalifowi coraz nowsze historie, by wykupić sobie czas na poznanie jego kolejnych cech i słabości… czy dziewczyna podoła zadaniu? 

Jak można się od razu domyśleć, mamy tutaj do czynienia z opowiedzianą na nowo historią Szeherezady, legendarnej autorki Baśni tysiąca i jednej nocy.  Już sam ten fakt pobudził moją wyobraźnię na długo, zanim zabrałam się do lektury. Bo któż z nas jako dziecko nie słyszał o Alladynie i jego magicznej lampie, o Ali Babie i czterdziestu rozbójnikach czy o Sindbadzie Żeglarzu? 

Rzadko się zdarza, żebym miała jakieś konkretne wyobrażenia co do treści książki, zanim zaczynam ją czytać. A nawet jeśli one są – to nie na tyle znaczące, żebym przeżywała później z tego tytułu wielkie rozczarowanie w rodzaju, że pisarz napisał inaczej niż ja chciałam, cóż z tego, że to on jest autorem, kiedy to ja chciałam, żeby napisał inaczej.  W odniesieniu do tej książki także nie miałam takich wyobrażeń,  chociaż w przypadku retellingu byłoby – sami przyznacie – więcej niż uzasadnione.  Tym razem jednak wprost nie mogłam się doczekać, żeby zobaczyć, jak autorka poradziła sobie z zadaniem, oczywiście będąc w głębokim przekonaniu, że dostanę dawkę – przynajmniej jak na młodzieżówkę – świeżej, dobrze napisanej historii ze szczyptą oryginalności. 

Jak już wiecie, czekało mnie gorzkie rozczarowanie. 
(I to chyba po raz pierwszy w mojej karierze czytelniczej.)

Skoro już przeszłam w takie pesymistyczne tony, to zacznę może od minusów powieści, których dopatrzyłam się znacznie więcej niż plusów.
Po pierwsze, główna bohaterka  - Szahrzad Al-Chajzuran.
Ci, co mnie znają, wiedzą, że sobie cenię silne, zdecydowane bohaterki, dążące do swojego celu bez względu na wszystko. Szazi (bo tak jest ona pieszczotliwie nazywana przez innych bohaterów książki) również wydawała mi się być taką postacią.
Inteligentna. Zdolna do prowadzenia własnej intrygi. Pozbawiona skrupułów.
A przynajmniej taką dziewczyną jest na początku.
Im więcej czytałam, tym bardziej odnosiłam wrażenie, że autorka w pewnym momencie zapomniała, o czym właściwie pisze, a tym samym – kim ma być jej główna bohaterka. Mniej więcej od połowy powieści Szahrzad przestaje dążyć do swojego celu i niemalże, ot tak, po prostu, ulega  urokowi – urokliwego, nomen omen - Chalida. 
Nie chodzi mi tu nawet o sam fakt, że do tego w końcu dochodzi, ale sam sposób w jaki przedstawiła to autorka. To po prostu było zbyt proste, czasami wręcz naiwne. W głowie latało mi chyba z milion wykrzykników. Miałam ochotę potrząsnąć Szazi i wrzasnąć jej prosto w twarz: "Kobieto! Przecież ten facet zamordował twoją najlepszą przyjaciółkę, ogarnij się!"
Oczywiście, od momentu, kiedy Szahrzad zakochuje się w swoim własnym mężu, w fabule coraz bardziej widoczne stają się schematy typowe dla innych romansideł (bo nie romansów) dla nastolatek. 
A stąd już tylko krok do kolejnej kalki i oto Chalid okazuje się nie być winnym śmierci swoich poprzednich małżonek. Ten wątek, jak się zapewne spodziewacie, także wydał mi się dość naciągany i zbyt uproszczony.

Przejdźmy do następnego punktu. 

Drugim elementem, który niemile mnie zaskoczył, były błędy logiczne. Dopatrzyłam się ich tu całkiem sporo, ale pragnęłabym skupić się na jednym.
Sądziłam, że takie coś nie ma już prawa pojawić się we współczesnej literaturze, nawet tej popularnej, przeznaczonej dla nieco młodszych czytelników.
Lecz i tym razem się przeliczyłam.
Czy kiedykolwiek słyszeliście, żeby niewolnica, i to w dodatku z obcego kraju, pyskowała swojej pani? Żeby traktowała ją z góry? Albo – o zgrozo – nazywała ją: "smarkatą kalifą"? (Nie wymyśliłam tego, takie określenie naprawdę pada w tej książce!)
W ten właśnie sposób do Szahrzad odnosi się Despina – przydzielona jej służka, z pochodzenia Greczynka. To jedna z postaci, którą autorka miała szansę uczynić naprawdę interesującą, ale zamiast tego już na wstępie strzeliła sobie w stopę (autorka, oczywiście, a nie bohaterka, ta jest Bogu ducha winna), wyjawiając, że Despina jest w rzeczywistości agentką, mającą szpiegować Szazi na zlecenie Chalida.
Do tej pory zachodzę w głowę, jak do tego doszło, że tylu ludzi przeczytało i zrecenzowało tę książkę, a jeszcze chyba nie widziałam opinii, w której ktoś by zwrócił uwagi na ten błąd.
A szkoda.

I w końcu dochodzimy do kolejnego, już trzeciego, detalu, przez który lektura „Gniewu i świtu” mi naprawdę zbrzydła.
A mianowicie – dialogi.
To, co w mniemaniu autorki ma brzmieć podniośle, może nawet poetycko, dla mnie stanowiło idealny przykład tego, jak NIE należy pisać dialogów.
Rozumiem, że bohaterowie muszą mówić w ten sposób w nieco bardziej oficjalnych sytuacjach np. kiedy Chalid przyjmuje w pałacu swojego wuja, sułtana Partii. W takich przypadkach nie miałam żadnych zastrzeżeń.
Ale czy kiedykolwiek wyobrażaliście sobie, że zwracacie się do swojego najlepszego przyjaciela tudzież przyjaciółki (jeżeli oczywiście takowego/takową posiadacie) w taki sposób, jakbyście żyli w jakiejś epopei narodowej? (O Panu Tadeuszu już nie wspomnę…)
Jak znam życie, pewnie wasza odpowiedź brzmi: nie. No właśnie. 

To chyba na tyle z moich największych zastrzeżeń do pani Ahdieh i jej sposobu prowadzenia historii.
Teraz czas na plusy, których co prawda jest tyle, co kot napłakał, ale nie byłabym sobą, gdybym o nich chociaż nie wspomniała.

Po pierwsze, o „Gniewie i świcie” można wiele złego mówić, ale jednego tej powieści odmówić nie można – a mianowicie, bardzo intrygującego klimatu.
Składają się na niego głównie opisy strojów, biżuterii, jedzenia, miejsc, które – w porównaniu z pozostałymi elementami składającymi się na tę historię – uważam za całkiem dobre. Tak, „całkiem dobre” to bardzo odpowiednie określenie. (Właściwie to dzięki nim mój egzemplarz książki nie przeżył niemiłego spotkania pierwszego stopnia ze ścianą w moim pokoju, ale to już szczegół.)

Drugą zaletą tej powieści (tu samą siebie zadziwiłam, ponieważ w innych okolicznościach w ogóle nie uznałabym tego za jakikolwiek plus) jest to, że bohaterowie sprawiają wrażenie starszych, dojrzalszych i bardziej doświadczonych aniżeli w rzeczywistości. Przy odrobinie złej woli, ten efekt mógłby być także uznany za kolejną wpadkę autorki, a konkretnie za  nieznajomość ludzkiej psychiki i tego , w jak dużym stopniu determinowana jest ona przez wiek. Ale przy odrobinie dobrej woli, a tę chciałabym wykazać, może ona być także potraktowana pozytywnie. Być może w tamtych, bliżej nieokreślonych czasach, o których swoją opowieść snuje Renée Ahdieh, nastolatki były bardziej dojrzałe i doświadczone różnymi kolejami życia. Zatem niech będzie plusem dla Ahdieh, że 16-letnia bohaterka, jej przyjaciele z dzieciństwa, Tarik oraz Rahim, i w końcu sam Chalid (zaledwie o dwa lata starszy od swojej żony) zachowują się jakby mieli co najmniej dwa razy tyle.
I na koniec trochę przekornie stwierdzę, że gdyby ci wszyscy bohaterowie zachowywali się tak, jak powinni to robić ich rówieśnicy (moi rówieśnicy), to pewnie rzuciłabym lekturę tej książki (o wyżej wspomnianą ścianę, zapewne), zanim dotarłabym do połowy… 

Eh, co tu wam więcej powiedzieć?
Wiecie, dla kogo jest z pewnością ta książka?
Dla kogoś z niewielkimi oczekiwaniami.
Dla kogoś chcącego się odprężyć po długim, stresującym dniu w pracy, w szkole czy na uczelni, pragnącego zatopić się w tanim, niezobowiązującym romansidle.
Ale nie dla kogoś, kto oczekuje, że będzie to jedna z lepszych powieści młodzieżowych jakie czytał w życiu.
Bo uwierzcie mi – nie będzie.



To właściwie tyle na dziś. Trzymajcie się ciepło. 

Pozdrawiam 

horsefan

Szóstka Wron.