środa, 17 sierpnia 2016

Opowiadanko #7

Obudziłam się wcześnie rano. Z początku przeraziłam się, ponieważ łóżko, na którym leżałam, wcale nie było moim, tak dobrze mi znanym.
Potem w głowie zaczęły pojawiać się urywki wspomnień z poprzedniej… a właściwie to dzisiejszej nocy – przecież autokar zajechał do mojej miejscowości o północy.
Chciałam wierzyć, że to był tylko koszmar, ale gdyby tak było, to bym przecież nie obudziłabym się w zupełnie obcym miejscu, prawda? A poza tym, obraz tego byczopodobnego stwora z rogami był zbyt realistyczny, by móc nie być prawdziwy… do tego zapach zboża, głos tego chłopaka, który przedstawił się jako Ołeksandr…
Właśnie, gdzie on był? Dalsze wspomnienia były już niewyraźne, pewnie dlatego, że byłam zbita na pysk po tych wszystkich wydarzeniach, które nałożyły się na i tak wyczerpującą podróż do domu. Wiedziałam tylko, że zatrzymaliśmy się w jakimś pensjonacie prowadzonym przez starszą Kaszubkę…
„Właściwie, czy dobrze robię, ufając mu?” – przez głowę przemknęła mi niepewna myśl. Pojawił się właściwie znikąd, nigdy wcześniej go nie widziałam, po prostu jakby wypełzł spod ziemi… Twierdził i zachowywał się tak, jakby doskonale wiedział, co się dzieje, jakby… czy to możliwe, że to on mógł zaaranżować coś takiego? Hm, niewykluczone.
Doszłam jednak do wniosku, że nic poza dalszym gdybaniem nie mogę zrobić, więc najlepiej, żebym oczyściła myśli – a najlepiej wychodziło mi to pod prysznicem. Wyjmując z rozstawionej na ziemi walizki moją kosmetyczkę przypomniało mi się coś jeszcze, a raczej ktoś.
Mama. Coś jakby ukłuło mnie w serce… jakby szpilka, którą ktoś bardzo mocno wciska w twoje ciało, w ogóle nie mając zamiaru jej wyjąć. Powstrzymałam jednak napływające łzy – ona nie chciałaby, żebym płakała, tylko żebym działała. „Pamiętaj, płacz nic ci nie da – a jak zaczniesz już coś robić, to możesz coś zmienić” – tak zawsze mi powtarzała.
Eh, beznadziejna sytuacja.
*
Pensjonacik był, co tu gadać, mały i skromny. Składał się na niego niewielki dom, z daleka niczym nie różniący się od pobliskich zabudowań oraz mały ogródek i boisko do gry w piłkę nożną. Na tarasie przed budynkiem bujała się w fotelu, ubrana w charakterystyczną, ludową spódnicę w pasy. To ona była właścicielką tego ośrodka.
Z początku sądziłam, że śpi, ale gdy podeszłam bliżej, zerwała się na nogi z zadziwiającą jak na swój wiek prędkością.
- A, to panienka już wstała? – aż przetarła ze zdziwienia oczy. – Gdybym była wiedziała, to już bym panience śniadanie zrobiła…
- Dziękuję, naprawdę, nie jeszcze jestem głodna… - zaczęłam protestować, jednak Kaszubka zaraz mi przerwała:
- Phi, „nie jestem głodna”! – machnęła ręką. – Wszystkie dziewczyny teraz tak mówią, jakieś diety i inne cuda wianki wymyślają! Toć ja widzę, że panienka chuda, a panicz Ołeksandr kazał dobrze się do panienki odnosić.
Pewnie ktoś za chwilę mi wytknie, że za łatwo się poddaję, ale tym razem uznałam, że z babą po prostu lepiej nie dyskutować. Już miałam dość doświadczeń z tzw. „babciami w moherowych beretach”, których nawet nasz proboszcz miał dość…
Udałam się więc za starowinką. Obsadziła mnie na krześle w, nazwijmy to, jadalni. Sama zniknęła za kurtyną z koralików – zgadłam, że to właśnie za nią była kuchnia. Z wnętrza usłyszałam dość donośny skrzek staruszki z pytaniem, czy jajecznica mi odpowiada.
- Może być… - odparłam bez szemrania.
Parę minut później miałam przed sobą parujący talerz z wyczekiwanym daniem. Zanim jednak zabrałam się za jedzenie, musiałam zadać jeszcze jedno pytanie…
- Przepraszam, a wie pani może, co z Ołeksandrem?
- Śpi, śpi. – odpowiedź była niemal natychmiastowa. – Jak dowiózł was tutaj, to ledwie na nogach stał, ojej… a jeszcze tę walizkę panienki dźwignąć na górę! Co to jest za dobry chłopak, mówię panience…
O wilku mowa. W drzwiach, którymi wcześniej tu przyszłam za starowinką, stał nikt inny jak Ołeksandr. Otworzył usta tak, jakby chciał coś powiedzieć, lecz zamiast tego wydobyło się z nich tylko niewyraźne rzężenie.
- Czyli to, co zwykle. – mruknęła staruszka i ponownie zniknęła za koralikową kotarą.
Zostałam z nim sam na sam.
Dopóki nasza gospodyni nie wróciła z jego omletem i kawą, nic się nie odzywał, jego oczy smętnie spoglądały w przestrzeń. Miał pod nimi fioletowe worki. Włosy były, delikatnie mówiąc, w nieładzie. I to sporym.
Po łyku kawy zaczął okazywać jakieś większe oznaki życia.
- No… co ja to chciałem… - zaczął niewyraźnie. – Jak ci na imię?
Co? To on śledził mnie od paru miesięcy, ale nawet nie znał mojego imienia?
- Weronika. – palnęłam. – Na imię mi Weronika.
- Hm, całkiem harne imię. – kolejny łyk napoju. Przez chwilę sprawiał wrażenie człowieka, który, jak to zwykłam mówić, zbytnio zatopił się w oceanie własnych myśli, więc postanowiłam go z tego zamyślenia wyrwać:
- Ten stwór, koło mojego domu… nie mówiłeś mi, co to było…
- A, to był bis.
- Co takiego? – zamrugałam oczami ze zdziwienia.
- No, bis. Taki demon słowiański… - przeciągnął się. - …a on tak się nie nazywa po polsku?
Cóż, na mitologii Słowian w ogóle się nie znałam. Ze szkoły wyciągnęłam całą mitologię grecko-rzymską, potrafiłam przez sen mamrotać definicje poszczególnych bóstw i herosów, ale o tym, o czym mówił Ukrainiec, nic nie wiedziałam…
- Bies! – nieoczekiwanie wykrzyknął Ołeksandr, pstrykając palcami, po czym dodał już nieco ciszej: - „Kawa naprawdę potrafi zdziałać cuda…
- Czekaj – przerwałam jego „odę” do napoju. – A może być mi to wyjaśnił? Przybliżył temat?
Chłopak westchnął, po czym odstawił kubek na bok.
- Zacznijmy od tego, że – tu podrapał się po głowie. – bies jest bardzo starym demonem. Zakładam więc, że z samym słowem już zdążyłaś się zetknąć.
Tu akurat musiałam mu przyznać rację. Sąsiadka w naszej okolicy często wyzywała miejscowych rolników tekstami w stylu: „A bies by go wziął!”, mając jednakże na myśli diabła w czystko chrześcijańskim pojęciu.
- Dobra, więc teraz przejdźmy do jego środowiska – bo chyba oboje doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, jak bies wygląda. Otóż, stworzenia te zamieszkują przeważnie wszelkiego rodzaju puszcze, bory i bagna. Dlatego też nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że ktoś go na ciebie nasłał, doroha Weroniko…
- Chwila moment – przerwałam mu. – mówiłeś, że bagna zaliczają się do środowiska naturalnego tych, no, yyy… biesów. A w naszej okolicy jest przecież ich całe mnóstwo.
O tym wydarzeniu już nie wspomniałam, ale, ekhem, jako dziecko sama kiedyś się nieco zagubiłam podczas zabawy z lesie z kolegami i wpadłam do takiego bagna. Wszystko przez ten uroczy krzaczek jagód, który rósł na środku… i moją dziecięcą naiwność.
- Owszem – zgodził się ze mną Ołeksandr. – Ale tylko na tych, które są położone z dala od siedzib ludzkich, a takich terenów, jak zapewne wiesz, już niewiele zostało. Zamieszkują obecnie wszelkiego rodzaju bory, lasy i puszcze, znajdujące się na terenach chronionych…
Jego ton wyraźnie mi przypomniał pana Jackowskiego, mojego nauczyciela od historii. Miał on w zwyczaju zacinać się w połowie lekcyjnego wykładu i ni z gruszki ni z pietruszki zacząć mówić o czymś z goła innym.
- Na czym to ja stanąłem? – mój towarzysz (bo chyba tak już mogłam go nazwać) jakby sam z siebie odzyskał rezon.
- Na środowisku naturalnym biesów. – wyręczyłam go w tym „niezwykle trudnym” zadaniu.
- W takim razie, podsumowując, opowiem ci co nieco o umiejętnościach biesów. – wziął kolejny łyk kawy. – A właściwie, to na ich braku.
Na dźwięk tych słów lekko uniosłam brew.
- Otóż, Słowianie – nasi przodkowie – od zawsze obarczali biesy odpowiedzialnością za wszystkie swoje nieszczęścia. Dlatego wraz z nadejściem chrześcijaństwa, utożsamiono je z diabłami. A prawda jest taka, jak widziałaś – to po prostu wielkie bydle z rogami, z wyglądu skrzyżowanie psa z bykiem, bizonem i jeleniem, może i z psem, z charakteru zaś podobne do żubra… mają tylko jedną, malutką wadę. – wrócił do swojego „nauczycielskiego” stylu mówienia. – Bardzo łatwo jest przejąć kontrolę nad umysłem takiego biesa, nawet nie trzeba jakiś specjalnych umiejętności, by się udało. Dlatego uważam, że ktoś musiał go po ciebie posłać… zdziwiło mnie tylko, że ten ktoś zrobił to tak mało, jak wy to mówicie… subtelnie.
- C-co masz przez to na myśli? – zapytałam z lekkim wahaniem w głosie.
Przez chwilę Ołeksandr sprawiał wrażenie głęboko zamyślonego.
- Chodziło mi o to, że… mógł przysłać po ciebie kogoś, kto wzbudziłby twoje zaufanie. Na przykład kanię.
- Że… że co? – nie mogłam się powstrzymać od zadania tego, bądź co bądź, wkurzającego pytania.
- Znasz powiedzenie „dzieci, dzieci, kania leci?”
Pokręciłam przecząco głową.
- A już tak dobrze nam szło… całkiem kumata jesteś… nic, będę musiał ci wyjaśnić. – przeczesał ciemne włosy ręką. – Nic, to ci wyjaśnię…
- Chłopcze – niespodziewanie podeszła do nas nasza gospodyni. – Czas. – pokazała długim, ostrym paznokciem na zegar na ścianie.
Ołeksandr odwrócił się w tamtą stronę, jakby poraził go piorun. Zaklął pod nosem.
- Możesz być gotowa za pół godziny? – zwrócił się do mnie.
- A co się stało? – zapytałam, lekko unosząc brew.
- Straciłem poczucie czasu… za chwilę powinniśmy wyjeżdżać!

* * * 

Link do części pierwszej: klik! 
Tak, tak - oto kolejny przykład mojej tfurczości na Kreatywne Spojrzenie! Hasła na ten miesiąc to: kosmetyczka (osoba lub przedmiot - interpretacja dowolna), piłka nożna i Słowianie (którzy trafili tu dzięki - uwaga - mnie! Jeeej...).
 Cóż, mam w głowie jeszcze kontynuację do tego cyklu, kto wie, kto wie... może coś z tego sensownego wyjdzie? 
A na ten moment - żegnam się z Państwem! Do zobaczenia w następnym poście!

horsefan

sobota, 13 sierpnia 2016

"Pora westchnień, pora burz", czyli parę słów o Lwowie... raz jeszcze

Witam...
... po nieco dłuższej przerwie. Niby z podróży wróciłam już w zeszłym tygodniu, ale najpierw musiałam trochę odetchnąć, potem się rozchorowałam, a jeszcze później (tj. wczoraj) odwiedziła mnie rodzinka, którą widzę raz na ruski rok i wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik...no, wiecie jak to jest.

Ale żyję! Tym razem mam dla Was recenzję kolejnej książki, tym razem jest to Pora westchnień, pora burz, czyli moje pierwsze zetknięcie z twórczością Magdaleny Kawki.

Jedźmy z tym koksem!

* * *

Źródło
 Lwów zdecydowanie jest na jednym z pierwszych miejsc na liście moich ulubionych miast. Właściwie czuję, że tam, a nie w rodzinnym Gdańsku, jest mój prawdziwy dom.



Kiedy wyjeżdżam gdziekolwiek, lubię zabierać ze sobą książkę, która opowiada o miejscu, do którego jadę. W Gruzji czytałam Chleb i proch T. Andersona, w Wilnie natomiast czytałam Silva rerum K. Sabaliauskaitė. (Aż się boję pomyśleć, co będę czytała w czasie wyprawy na Kilimandżaro, którą planuję za kilka lat…:-D


Nie inaczej było w przypadku Lwowa. Do plecaka ostatecznie trafiła Pora westchnień, pora burz Magdaleny Kawki. Zgodnie z zapowiedzią wydawcy, książka ta ma być znakomitą powieścią o trudnych ludzkich relacjach w jeszcze trudniejszych czasach.  

Czy tak rzeczywiście jest?

Powieść dzieli się na dwie części – tę przedwojenną i tę wojenną.
Historia bohaterów – rodziny Lindnerów, ich dzieci, przyjaciół, znajomych - rozpoczyna się zimą roku 1937, kiedy co prawda cała Europa ogarnięta jest kryzysem ekonomicznym, ale w wybuch wielkiej wojny raczej nikt nie wierzy. Wszyscy mieszkańcy Lwowa i okolicznych wiosek zajęci są swoimi mniejszymi lub większymi sprawami .
Szesnastoletnia Lilka Lindnerówna wraz z koleżankami szykuje się do matury, przeżywa pierwsze, nastoletnie zauroczenia i snuje plany na temat swojej przyszłości.


Wśród jej koleżanek są Sara Rothfeld (wywodząca się z inteligenckiej żydowskiej rodziny, która martwi się, że nigdzie nie będzie mogła wyjść w sobotę, bo przyjeżdżają jej ortodoksyjni dziadkowie, a babcia uważa, że w szabat to nawet chodzić nie wolno), ruda i piegowata Janka Szymonowiczówna, Nina Dejnis (córka ukraińskiego profesora Politechniki Lwowskiej, Aleksandra Dejnisa), Marysia Szczurko (zwana Szczurkiem, lecz nie przez swoje nazwisko, lecz z powodu swojej charakterystycznej urody), Marysia Baczyńska, która podejrzewała swojego ojca o szowinizm i antysemityzm (a to dlatego, że Żyd Rosenman zabronił ojcu Marysi przyprowadzać na śniadania do jego kafejki pieska o zacnym imieniu Mops, co w ocenie pana Baczyńskiego oznaczało, że Rosenmann nie odróżnia porządnego obywatela od brudnego batiara) i wiele innych...
Podobnie jest w świecie dorosłych. Mała stabilizacja, którą osiągnęli Lindnerowie, za chwilę runie w gruzy. Rozmowy na temat gotowości Polski do wojny za chwilę zweryfikuje skuteczność  faszystowskich dywizji pancernych i piechoty zmotoryzowane, perfekcyjnie realizujących teoretycznie założenia blitzkriegu Heinza Guderiana.


Oczywistym jest, że autorka musiała zmierzyć się z bardzo trudnym zadaniem, polegającym na odtworzeniu tamtego przedwojennego świata z całą jego małą, codzienną krzątaniną, wiedząc, że będziemy go oceniać z perspektywy tragicznych wydarzeń, jakie nastąpiły we wrześniu 1939 roku. O ile świat nastoletniej Lilki został przedstawiony realistycznie, prawdopodobnie, nawet czasami zabawnie, o tyle przedstawienie świata dorosłych wydało mi się nieco schematyczne. Poglądy, rozmowy, rys postaci był jakby zaczerpnięty z podręczników historii, zanadto uwspółcześniony i tym samym niewiarygodny. 


Druga część książki, która traktuje o wejściu Sowietów 22 września zrobiła na mnie o wiele większe wrażenie. Z uwagi na to, że powieść oparta jest częściowo o osobiste relacje członków rodziny autorki, to zakładam, że opisane okrucieństwa, jakich dopuszczali się Sowieci na ludności lwowskiej nie są produktem wyobraźni autorki, a przynajmniej w części prawdziwą relacją. Dotyczy to w szczególności takich opisanych zdarzeń jak: ukrzyżowanie księdza A. Fedorowicza z kościoła św. Marii Magdaleny czy morderstwo Janeczki Szymonowiczówny w dniu jej ślubu ze Zbigniewem Szczawińskim. Relacja dotycząca sposobu postępowania Sowietów z lwowską ludnością, zakładam, że też jest prawdziwa. Będąc we Lwowie, zapytałam  moją panią przewodnik o to, czy takie zdarzenia miały miejsce, a ona je potwierdziła, a także to, że Sowieci jedli zupę z nocników i w szlafrokach i koszulach nocnych chodzili do teatru (w głębokim przekonaniu, że mają na sobie wieczorowe kreacje, czym niewątpliwie były, ale z innym przeznaczeniem).  
Dobrze oceniam także sposób przedstawienia relacji między lwowianami po wybuchu wojny. 

Ulica, która ma tyle nazw, ale nikt nie wie, którą jest tą prawidłową;)
Z wesołych, życzliwych lwowian wychodzą wszystkie najokropniejsze cechy, każdy zaczyna myśleć tylko o sobie; czar miasta pęka niczym bańka mydlana. Zaczyna się kategoryzacja według narodowości: to Polak, tamten to Żyd, a jeszcze inny to Ukrainiec. Wszyscy podejrzliwie łypią na siebie spode łba. Dawne przyjaźnie oraz do tej pory wyznawane wartości zostają wystawione na ciężką próbę…
W drugiej części powieści autorka pokazała prawdziwy literacki pazur.


Jednak pewnym rozczarowaniem dla mnie było to, że sam Lwów paradoksalnie nie jest tak bardzo obecny w tej książce. Pisząc tę recenzję, natrafiłam na informację, że autorka nigdy nie była w tym mieście, a zna je wyłącznie z relacji rodziny, ze zdjęć, map, opracowań, a nawet rozkładu jazdy tramwajów. I niestety, to widać. O ile Kristina Sabaliauskaitė pokazała bijące serce Wilna, miasta, które doskonale znała i w którym się urodziła, o tyle Magdalena Kawka pokazała miasto papierowe. Pomimo tego, że główni bohaterowie mieszkają na ulicy Tatarskiej, Lilka uczęszcza do gimnazjum im. Św. Marii Magdaleny przy ulicy Sapiehy, razem z koleżankami chodzą do Parku Stryjskiego, jej koleżanka Marysia Baczewska jest z tych Baczewskich, w związku z tym musiała mieszkać w kamienicy przy wschodniej części Rynku, to jednak drzewa w Parku Stryjskim nie szumią, dzwonek w gimnazjum nie dzwoni, a ulica nie drży, jak przejeżdża tramwaj, a z fontann wokół Rynku (z Adonisa, Neptuna, Amfitryty i Diany) nie tryska woda. Wszystko widzimy jak przez szybę. Wydaje się, że to jest największy mój zarzut do autorki. Pisząc taką książkę, o takim mieście, grzechem pierworodnym było do miasta tego nie pojechać, każdej kamienicy przy starym Rynku nie dotknąć, Lwa świętego Marka nie podziwiać, pod Jezusem Frasobliwym nie pochylić głowy, do Katedry Ormiańskiej nie wstąpić, fresków J.H. Rosena nie podziwiać i powietrzem, którym oddychali bohaterowie jej książki się nie zachłysnąć.

Autorka miała doskonały pomysł. Brakuje w naszej literaturze książki, która mierzyłaby się z tamtym czasem w tamtym miejscu. I chociaż uważam, że lepiej, że Pora westchnień, pora burz powstała, to mimo tego autorka wielkiej szansy, jaką miała, nie wykorzystała w pełni. To trochę tak, jak z filmem Historia Roja… (zainteresowanych odsyłam do mojej recenzji tego filmu na blogu). Nie jest to dobry film, ale bardzo dobrze, że powstał.


Pomimo tego drobnego w sumie zarzutu, nie dostrzegalnego dla wszystkich, nadal gorąco polecam tę książkę. Autorce udało się umiejętnie i ze swadą przedstawić swoich bohaterów, że tęskni się za nimi po odłożeniu książki chociażby na chwilę. Gorąco polecam!
[Recenzja została dodatkowo okraszona zdjęciami z mojej podróży:)]


~ Mała anegdotka...~
...z horsefanowskiej wyprawy po Lwowie.
(Nigdy nie wiesz, co możesz napotkać!)

 Wyszłam sobie rano na spacer po Rynku razem z Panią Matką. Niedaleko tzw. Czarnej Kamienicy zauważyłyśmy takie figury baranów ze słomy, ale nie wiedziałyśmy, o co w nich właściwie chodzi. Więc sobie szłyśmy, szłyśmy... a tu nagle - podszedł do nas chłopak w ukraińskiej wyszywance i sobie mówimy: "Dobry deń", "Dobry deń". Chcemy razem z Panią Matką pójść gdzieś dalej, ale chłopak nas zatrzymuje. Ujął moją dłoń i zapytał: "Kak malieńka twoja 'mienia?"*. Ja, jako że całkiem dobrze rozumiem ukraiński, zwłaszcza ten, którym posługują się Ukraińcy z zachodniej części kraju, więc odparłam: "Na imię mi Sofija". 
Chłopak już uradowany, że złapał dziewuchę, ale moja mama przerwała: "Ale Zośka, czy jemu nie chodziło o imię matki? No bo powiedział matieńka...". Ukraińcowi oczy urosły do rozmiarów spodków. Powiedział: "A mama...! Nie, mnie o córkę chodzi!"**. Wziął mnie mocniej za rękę, ja aż trochę się przeraziłam: no bo co? Może okraść chce, albo coś? 
"Panie z Polsz'czy?" - zapytał. Odparłyśmy zgodnie, że tak. "To z Rzeszowa?" No i z mamą obie w śmiech, bo on zadał to pytanie tak, jakby wszyscy Polacy byli z Rzeszowa... "Nie, nie, my z Gdańska!" - tłumaczę pospiesznie, z uśmiechem na ustach. "A, Gdańsk!" - Ukrainiec radośnie rozstawił ręce. - "Morie! [Morze!]"
Po czym znów zwrócił się do mnie: "A ty, Sofija - ze mną!". Pociągnął mnie parę metrów dalej i pokazał na jednego ze słomianych baranów: "No, proszę siadać!". Ja, już nie wiedząc, co ze mną będzie, posłusznie wykonałam jego polecenie... Chłopak i jego kolega ze sztuczną czarną brodą a la Święty Mikołaj nałożyli mi zieloną chustę na ramiona, kapelusz ze sztucznymi rogami na głowę, a do rąk wetknęli po jednej ciupadze.
"A teraz powtarzaj za mną, Sofija" - odezwał się chłopak, ten sam, który wyciągnął mnie z tłumu. A ja już się zlękłam, co on może mi kazać mówić. Slawa Ukrajini, Herojam Slawa
"Putin ne prydziot! Putin ne prydziot! PUTIN NE PRYDZIOT!"***
 Kiedy cyrk z "nieprzepuszczaniem" Putina się skończył, "czarnobrody" poprosił mnie, bym wstała z barana, po czym oznajmił: "Budziemy tańcowat'."****. "Ale ja nie umiem tańczyć!" "Kak to nie umiesz! Kak to nie umiesz!" - pseudobrodacz wziął mnie za rękę odtańczył ze mną coś na kształt polki. W pewnym momencie myślałam, że już ze mną skończył, ale to był dopiero początek... Pseudobrodacz wziął mnie na ręce i zaczął okręcać wokół własnej osi! "Maaamooo! Pooomooocyyy!" - darłam się jak ta głupia pomiędzy atakami nieopanowanego śmiechu, bo nadal miałam w głowie lampkę, że mogą chcieć mnie okraść... Ale na szczęście miło się skończyło, chłop odstawił mnie na ziemię i powiedział tylko, że ja się bać nie powinnam, ale po za tym spoko ze mnie dziewuszka
 Koniec bajki

*A tak przynajmniej zapamiętałam. [A potem od cioci Ukrainki dowiedziałam się, że chłopak posługiwał się na w pół ukraińskim, na w pół rosyjskim.]
**W większości nie pamiętam, co powiedział "w oryginale", dlatego podaję - w moim mniemaniu - polskie tłumaczenie.
***"Putin nie przejdzie", czy jakoś tak...
****"Będziemy tańczyć/tańcować."

No, cóż by jeszcze więcej powiedzieć? Do zobaczenia w następnym poście!

horsefan

Szóstka Wron.