piątek, 7 sierpnia 2015

Lwów według horsefana #2

Witam, witam zacnych internetowych surferów,

zanim rozpocznę, pragnę Was poinformować, że wkrótce czeka mnie wyjazd do Gruzji. Czy na jej temat też coś się pojawi? Planuję wstawić jakieś zdjęcia, ale teraz - gdy idzie mi tak ciężko z Lwowem - to wiem, że nieprędko to zrobię. Posty o Lwowie pojawią się po powrocie z mojej wyprawy do Kaukazu, tak w ogóle.
Tyle z ogłoszeń parafialnych.

* * *

Rano obchodzimy rynek lwowski po kilka razy. Naprawdę, trudno mi było uwierzyć w fakt, że na drugim końcu tego kraju toczy się wojna. Ktoś zupełnie niepoinformowany o niej, nie wyciągnąłby takich wniosków patrząc na tutejszych uśmiechniętych, spacerujących po uliczkach ludzi. Widzimy kamienicę Baczewskich. Z góry surowo patrzyły na mnie popiersia takich wielkich literatów, jak Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Staff i paru innych. Z daleka była bardzo widoczna...

Zajrzeliśmy, właściwie przez przypadek, do Kościoła Garnizonowego Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Muszę przyznać, że niewiele o nim wiedziałam, właściwie to nic. 
Ale widok, jaki czekał mnie w środku spowodował, że łzy prawie napłynęły mi do oczu. 
Tynk odpadający czy to z sufitu, czy to z kolumn, zniszczone balustrady, a gdzieniegdzie ściany pozakrywano czarną folią. "Czyżby ktoś usiłował robić tu renowacje?" - pomyślałam z nadzieją na ich widok.



W lewej nawie zwróciły moją uwagę trzy sztalugi. Gdy podeszłam bliżej, dostrzegłam, że to zdjęcia poległych na wschodzie żołnierzy pochodzących ze Lwowa. I tak jak nauczono mnie, gdy byłam młodsza, odmówiłam za nich krótką modlitwę.



Po wyjściu obraliśmy tę samą drogę, co poprzedniego dnia, gdy wracaliśmy z "Amadeusza". Przed sobą widzimy Katedrę Łacińską, zwaną poniekąd Polską.
Po przeciwnej stronie, pod numerem 10, rezydencja Lubomirskich złożona siedmiu połączonych kamienic. (Niedaleko od rynku wspaniały pałac Potockich, w którym obecnie mieści się Galeria Lwowska.)
Nagle drogę przejeżdża nam tramwaj; taki, jaki widziałam na starych zdjęciach Warszawy czy Krakowa, tylko bez koni, oczywiście. Tramwaj zatrzymuje się na chwilę, wychodzą pasażerowie, a my idziemy dalej.
I po raz kolejny przed naszymi oczyma ukazuje się księgarnia z szyldem po ukraińsku i po... polsku.


- Może chcesz wejść? - zapytała mnie mama. Wie doskonale, że gdziekolwiek jestem i jest tam możliwość kupienia książki, to zazwyczaj kończy się to tym, że niemal wyczarowuję jakby z powietrza setki pozycji, które ledwie można donieść do kasy, a co dopiero do domu;P
Mój poziom czytania cyrylicy jest na niskim poziomie, nie wspominam już o jakimkolwiek rozumieniu tego, co czytam (to kwestia... problematyczna), więc odpowiedź brzmi... 
- Nie, dzięki. - odpowiadam. Jak zwykle, znalazł się jednak jakiś szczegół, który zmusił mnie do zatrzymania się pod księgarnią na jeszcze jedną chwilę. 

Specjalnie dla fanów "Niezgodnej"

Odchodzimy nieco dalej, żegnając wzrokiem księgarnię; naszym oczom teraz ukazuje się... kolumna Mickiewicza.



Tutaj na każdej ulicy są choćby najmniejsze ślady polskości. Powoli zaczęłam rozumieć, że jest tutaj, jak w Krakowie - tylko, że jakby większym. Zaczęłam się nawet zastanawiać przez chwilę, dlaczego mi się tak tutaj podoba - przecież moją złotą zasadą podróżowania jest, by udać się tam where nothing looks familiar...



Zanim się tutaj wybraliśmy, zaczęliśmy przeglądać masę stron internetowych o różnych ciekawych miejscach i atrakcjach w tym zacnym mieście. Zauroczyła mnie Lwowska Manufaktura Czekolady, chyba głównie ze względu na moje czekoladowe uzależnienie. Wmówiłam sobie, że muszę ją odnaleźć:)!
Wędrując pomiędzy uliczkami, rzeczywiście - napotykamy znajomo wyglądającą kamieniczkę, a zapach sam zaprasza do środka...
W środku, na parterze, znajduje się tylko kasa i kilka stolików. Jest dość ciasno ze względu na to, że wejść i wyjść można tylko przez jedne drzwi. Weszliśmy więc, a pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to szklana ściana po lewej. Przez szybę widać było kadzie i maszyny przez które przepływa płynna czekolada...
- Przepraszam, czy mogłaby pani nieco szybciej iść? - odezwał się do mnie ktoś po ukraińsku. Słowa uderzyły mnie niczym piorun i wyrwały ze słodkich marzeń.
- Zośka! - usłyszałam wołanie taty. Spokojnie weszłam w kolejkę, która po jednej stronie wchodziła, a po drugiej wchodziła po krętych schodkach na kolejne kondygnacje kamieniczki.
Wydobyłam się z kolejki na poziomie ze sklepikiem. Od razu odnalazłam czekających na mnie rodziców. Po krótkiej chwili wchodzimy do sklepu. Miłośnicy czekolady jak ja zapewne nazwaliby to miejsce salą tortur. 
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to ozdobne czekoladki - sprzedawali je przy kasie. Dalej, za szkłem, znajdowały się kostki sprzedawane na wagę. Czysta czekolada, czarna, mleczna i biała... były nawet lizaki czekoladowe, samochodziki jak dawne dziecięce zabawki, albo nawet buty na wysokim obcasie (nawiązanie do Kopciuszka?)!



Niestety, musieliśmy opuścić Manufakturę dość szybko.
Dlaczego? Otóż, wcześniej, kiedy jeszcze włóczyliśmy się po rynku bez celu natrafiliśmy na pewny zakład fryzjerski. Napis na drzwiach głosił: "Best Hairdresser in Town". Cóż, czy to jest właściwie best hairdresser in town, mieliśmy się za chwilę przekonać.



Na miejscu fryzjerka posadziła mnie na krześle i po krótkiej instrukcji zaczęła majstrować z moją fryzurą; jakieś płyny, pianki, a za chwilę w lustrze dostrzegłam lokówkę... Wkrótce usłyszałam: "Gotowi" i na chwilę zostałam sam na sam ze swoim nieco odmienionym odbiciem. Nie chcę się tu jakoś na jego temat wylewnie wypowiadać, więc powiem tylko, że zrobiono mi całkiem fajne loki, które wytrzymały do wieczoru...
...właśnie, wieczoru. Odrestaurowana Opera Lwowska zrobiła na mnie niemałe wrażenie, przeplatające się style, głównie barok i klasycyzm, złote zdobienia.
Poszliśmy na operę pt. "Don Juan" (czyt.: don żuan, właściwa nazwa to Don Giovanni). Wykonanie, które zobaczyłam, bardzo mi się spodobało, choć miewałam trudności w rozumieniu całości - opera sama w sobie była w języku włoskim, ale nad aktorami, tuż przy kurtynie powieszono multimedialną tablicę, na której wyświetlało się tłumaczenie scenariusza na język ukraiński. Raz po raz, gdy moja znajomość hiszpańskiego, podobnego do włoskiego, zawodziła, moje oczy wędrowały na cyrylicę. I odwrotnie.
Spektakl kończy się hucznymi brawami, które odbijają mi się o uszy jeszcze długo po wyjściu z Opery i zmieszały się z odbijającymi się od naszego parasola kroplami ulewnego deszczu.

 * * * 

To co? Reszta wkrótce:) 

Pozdrawiam 

horsefan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szóstka Wron.