poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Najstarsza książka na mojej półce

Witajcie zacni Czytelnicy!

Dzisiaj trochę historycznie... zacznijmy od tego, że w ten czwartek wybieram się za wschodnią granicę, do Lwowa. Jednym z licznych powodów, dla których się tam właśnie wybieram jest to, co widzicie w temacie tego posta.
Krótki wstęp był, a teraz jedźmy z tym koksem.

*
Pachnie kurzem, czyli zapewne jest domem dla miliardów roztoczy. Kiedy ją czytam, łzawią mi oczy i kicham co kilka minut, jeśli nie sekund. Ale nie mogę się oderwać. Przewracam sztywne kartki, oglądam obrazki, czytam te akapity, które uznaję za ciekawe. 
Trudno się ją czyta i myśli, ile to ludzi miało już ją w rękach. Sądząc po roku wydania, pewnie już część z nich już nie żyje. A ilu mogło zginąć od jakiejś broni...



Sierpień 2014 (tak, to wtedy ona trafiła po raz pierwszy do moich rąk)

Jarmark Dominikański powoli się kończył. Wokoło było pełno ludzi i rozłożonych kramów. Jaka szkoda, że nie jest to już ten sam, na swój sposób magiczny jarmark, który ściągał tłumy z całej Rzeczpospolitej i reszty Europy. Dzisiaj to tylko tani sposób na szybkie zarobienie pieniędzy. Nawet pchli targ jest wypchany po brzegi okropnymi tandetami. Na jednym z namiotów wisiała nawet tabliczka "Tanie Antyki" - tylko jak antyki, ekhem, mogą być tanie?
Był wieczór, od Motławy wiał chłodny, przyjemny wiaterek (nie licząc faktu, że nieźle capił... kanałami). Kręciłam się w okolicy z wujkiem i kuzynką z Krakowa, którym auto się w drodze domu zepsuło i się u nas na jeden dzień zatrzymali. Dodatkowo, towarzyszyła nam jeszcze moja mama.
Robiliśmy to, co robią typowi turyści i (nie)turyści na jarmarku; oglądaliśmy, zjedliśmy po kanapce ze smalcem z okolicznego kramu, jeszcze raz oglądaliśmy i zastanawialiśmy się nad kupnem. W ostateczności jednak albo stwierdzaliśmy, że przedmiot, który chcieliśmy nabyć jest tandetną podróbą, albo odstraszała nas cena.
Jednak idąc w okolicach słynnego Żurawia, natknęliśmy się na antykwariat. Ot tak, wciśnięty nieco w kamienicę, pomiędzy kramami z bursztynową biżuterią i pamiątkami. Zaczęliśmy przeglądać; kilka starych płyt, gazet i czasopism z czasów PRL-u i jeszcze starsze encyklopedie.
Moja kuzynka była wniebowzięta; po pogrzebaniu nieco w górze gratów wystawionej na widok publiczny, stwierdziła, że chce pierwszy tom jakiejś encyklopedii medycznej, bodajże z lat pięćdziesiątych.
- Tata, a mogę ją sobie kupić? - zapytała Anka, robiąc minę niewiniątka. Trochę to dziwnie, zważając na również na fakt, że Ania we wrześniu miała iść do pierwszej liceum i - jakby to ujęła nasza babcia - to już nam trochę nie wypada.
A tata Anki z początku marudził; że na pociąg im nie starczy, a jak zostanie, to nie będą mieli na jedzenie itp. itd. W końcu jednak udało się jej przekonać ojca na zakup, oczywiście pod warunkiem, że nie będzie w drodze żadnych zachcianek.
A ja co? Dalej oglądałam. I zobaczyłam tę książkę. Znajdowała się na stercie wewnątrz sklepu (a może to na nią sprzedawczyni pokazała? już nie pamiętam...). Była bardziej posklejana od reszty, bardziej sztywna i wyniszczona. Zajrzałam na początek i...


...moim oczom ukazał się wyraźny napis:
"Złożono i odbito w drukarni Jana Żydaczewskiego we Lwowie; opracowano graficznie w państwowym wydawnictwie książek szkolnych we Lwowie; roboty introligatorskie wykonał zakład J. Legeżyńskiego we Lwowie..."
A na samym dole kolejna niespodzianka. Rok wydania to... 1938.
"Nie, to musi być sen" - wymamrotałam do siebie w głowie. Bo to przecież w moim odczuciu było niemożliwe. A jednak działo się naprawdę.




Od razy jej zapragnęłam. Spytałam się mamy, czy to znajduje się w naszych możliwościach finansowych. Cóż, ujmę to tak, że po kilku prośbach o obniżenie ceny (sprzedawczyni była nader nieugięta) kupiliśmy ją za ponad dwieście złotych. Ale było warto.

Ups, trochę się niewyraźnie wyszło;(
Ogólnie, książka jest napisana dość - jak na moje kryteria - poetyckim językiem, wyjawiającym wyższe wykształcenie autorki. Czasem mnie bawi, czasem dziwi... ogółem, ciekawe źródło informacji.
Oto jeden z fragmentów ze str. 93:
"Rozmowa nie powinna być zbyt hałaśliwa i krzykliwa. Śmiech zbyt głośny nie powinien strącać obrazów ze ścian. [...] Wpadać komuś w słowa, przerywać, narzucać się z anegdotkami, gdy widzimy wokół niewątpliwą do nich niechęć, popisywanie się - bez wyraźnego zaproszenia - jakimiś sztuczkami - są to rzeczy, które muszą być wykluczone w obcowaniu z ludźmi. [...]"
(Znalazłam go przez dosłowny przypadek, przerzucając strony w trakcie pisania tego posta.)



Podobają mi się także ilustracje. Nie wiem czemu, ale kojarzą mi się z jakąś ryciną czy stylizowanym na nią przestarzałym komiksem.


Strony nieco wyniszczone, eh...

Najbardziej w tej książce urzeka mnie to, o czym wspomniałam na początku; za każdym razem, kiedy trzymam ją w ręku, zachodzę w głowę, ile ludzi ją przede mną czytało czy miało na własność. Czy jeszcze żyją, czy już zdążyli pożegnać się z tym światem? Czy naprawdę ludzie - jeszcze przecież stosunkowo niedawno - rzeczywiście się zachowywali tak, jak to jest opisane w tej książce?
Jakim cudem ona przetrwała II Wojnę Światową? (Wiem, to ostatnie brzmi absurdalnie, ale to właśnie mnie w niej interesuje.)

Cóż, niedługo wyprawa do Lwowa! Spodziewajcie się zdjęć i opisów wyprawy!

Pozdrawiam 

horsefan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szóstka Wron.